Były takie deszcze, bardziej lepkie niż orzeźwiające.
Spadały głucho i ciężko. Sklejały zabłocone kończyny psów
i ich właścicieli. Szary szalik skończył połówkę
- miał zakażenie i myśli samobójcze. Przetrwał
tak jeszcze kilka godzin, nie myślał o dniu jutrzejszym.
***
Śledziliśmy zamiary tłumu - bezwzględną
konieczność ofiar. Tu od tygodni nikt nie zasnął,
a wszyscy czują uporczywą senność. Pociągi
jeździły pod ziemią. Za oknami wisiały
firanki poplamione likierem. Zupełnie odwrotnie niż
u nas w domu.
***
Pamiętasz jeszcze jak wyglądał pokój,
i na którym mieszkaliśmy piętrze. Wiem na pewno,
że istnieje niebezpieczna odległość pomiędzy nami
a otoczeniem.
***
Nie ma cieni o ustalonej tożsamości.
Dziewczyny z Poznańskiej jadły śniadanie,
na stojąco, w pośpiechu - nieprzyzwoitym.
***
Siedzieliśmy na plecach miasta, na jednej z wież
wysmarowanej towotem. Moja osada, mój szpital, altana.
Strzelista, cała ze szkła. Trakty - wytarte od pochodów,
czerwcowych ołtarzy, szpilek. Niech Śródmieście uśpi
swoją elektryczną czujność. Spotkajmy się jak co dzień,
z innymi osobami, bez siebie, nawzajem, oddzielnie.
Dodane przez Bielan
dnia 20.12.2010 16:28 ˇ
5 Komentarzy ·
621 Czytań ·
|