|
Kiedy byłem dzieckiem, tata uczył mnie wywoływać zdjęcia. W łazience, która robiła za ciemnię, ledwie można było rozpoznać kształty przedmiotów. Pamiętam szerokie naczynie z roztworem, do którego wkładało się naświetlony, błyszczący papier, i ten niezwykły moment, kiedy z bieli zaczynały się wyłaniać bezkształtne plamy. Zanim fotografia osiągnęła swój właściwy kształt, przez papier zdążyły się przewinąć dziesiątki fantastycznych obrazów. Czego ja tam nie widziałem! Najpierw trzy ważki, które nieoczekiwanie zlewały się w wielkie ptaszysko. Chwilę później rozwarte skrzydła okazywały się przejściem na plażę. Już, już, pomiędzy wydmami pokazywały się spienione fale Bałtyku, gdy nowe światła i cienie odmieniały ten pejzaż w zimowy, wigilijny wieczór przy stole. Czasami na papierze pozostawało zbyt dużo bieli, tak jakby owa pierwotna fotograficzna nicość nie wypluła dostatecznej ilości świata. Innym razem zdjęcie wyciągało się z roztworu za późno i wtedy obraz zdominowany był przez czerń – gorzkie świadectwo nadmiaru istnienia.
Te moje dawne zabawy w wywoływanie świata przychodzą mi na myśl, ilekroć sięgam po wiersze Romana Honeta. Bo poezja autora Serca wydaje się właśnie taką grą nadmiaru i niedomiaru, jakby na powierzchni głębokiej kałuży rozbłyskiwało niezdecydowane słońce. Te wiersze mówią o przeszłości, odległych czasach, kiedy bohater był małym chłopcem lub nastolatkiem. Ale dłonie dziecka sięgają dalej: treść projekcji przenosi się na projektor, a stylizowana na „naiwną” percepcja świata staje się istotnym składnikiem poetyckiej mowy. Poeta bawi się w nazywanie, wylicza i scala zapamiętane obrazy, dając upust swojej niezwykłej wyobraźni. Jest jak ten chłopiec, który siedząc nad roztworem wywoływacza pragnie uchwycić wszystko, co widzi: niezwykłą moc materiałów światłoczułych, tajniki technologii, która uruchamia to, co nieruchome, i wreszcie – własną pamięć.
Poezja Honeta jest mroczna i podszyta szaleństwem. Trudno mi powiedzieć, czy bardziej uderza jej wizyjność, budowana wokół krwi, rozpadu, utraty, bólu i śmierci, czy też niezwykły język, dzięki któremu poeta tworzy obrazy wielowymiarowe i niejednoznaczne. Warto się zająć obiema sprawami, a okazja do tego jest wyjątkowa: Roman Honet wydał ostatnio dwie książki poetyckie – nowy tom wierszy baw się oraz zbiór wierszy moja, na który składają się trzy pierwsze tomiki: Alicja, Pójdziesz synu do piekła i serce.
Ważną rolę w tej poezji odgrywa obraz. Na tyle ważną, że ilekroć krytycy piszą o poezji Honeta, tylekroć pojawia się wzmianka o tzw. nurcie ośmielonej wyobraźni. Obok Honeta wymienia się przede wszystkim nazwiska Andrzeja Sosnowskiego i Bartłomieja Majzla. Nie wiem, czy trzy pojedyncze, choć z pewnością bardzo wysokie fale wystarczą, aby można już było mówić o nurcie. Jeśli już jednak chciałoby się wskazać cechy wspólne (przy wszystkich, jakże licznych różnicach), trzeba by chyba zacząć od surrealistycznych i modernistycznych źródeł. Wiersze wymienionych poetów charakteryzują się (często, choć nie zawsze): brakiem ontologicznego środka, wysokim poziomem metaforyzacji języka, hermetycznością i – nierzadko – semantyczną nierozstrzygalnością. Jeżeli można więc charakteryzować ten nurt, to w sposób czysto formalny: nie ma tu bowiem wspólnych, pokoleniowych zainteresowań, powtarzających się motywów, tematów ani nawet wspólnego języka. Jest za to wysoka dbałość o formę, wyrafinowany styl i typowy dla awangardy intelektualizm. Być może teoretycznym zapleczem mogłyby się okazać autotematyczne utwory Andrzeja Sosnowskiego, a w szczególności te, które podważają ontologiczne podstawy świata przedstawionego: „Oko musi porzucić ostre kontury rzeczy / I spocząć w wiedzy przestronnej, oddechu obłoków” (Andrzej Sosnowski, Esej o chmurach, za: Marian Stala, Przeszukiwanie czasu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, s. 133).
U Honeta rzeczywistość jest niewyraźna, a jej skrawki zdają się swobodnie dryfować po niespokojnych wodach pamięci. Poeta rozrysowuje trajektorie, notuje czasowe i przestrzenne lokalizacje zapamiętanych zdarzeń, a następnie łączy kawałki łamigłówki według zasad ustalanych ad hoc. Każdy odłamek okazuje się „aortą wielu miejsc”, krwistą i bolesną fontanną znaczeń i obrazów. Wiersz to rozedrgana tkanka, skrawki mięsa zszyte pospiesznie i nieudolnie, niedokończone dzieło obłąkanego chirurga. Co jednak najbardziej zadziwiające, ta hybryda, efekt źle przeprowadzonego przeszczepu, zawiera w sobie opowieść. Opowieść osobliwą, wielowątkową, ale spójną.
Wyobraźnia zatem to nie wszystko. Bo u Honeta równie istotną rolę odgrywa język, który zapewnia jego opowieściom narracyjną ciągłość. Tu już nie chodzi o taki czy inny styl, o sięganie po takie czy inne słowniki. Chodzi o „sposób mówienia”. A mowa Honeta jest poważna, natchniona, tajemnicza, wierna metaforze i niedopowiedzeniu. Czasami przypomina narrację biblijną, tak jakby bohater był mędrcem lub prorokiem, czasami język baśni lub opowiadań dla dzieci. Jeśli chodzi o wzorce liryczne, daje się zauważyć kilka podobieństw z innymi poetami współczesnymi. Na przykład Paweł Kozioł porównuje tę poezję do wierszy Krzysztofa Kamila Baczyńskiego (Paweł Kozioł, Wielka księga zabaw traumatycznych, „Wakat” nr 3(8) 2008, s. 35). Często zestawia się też Romana Honeta z Dariuszem Suską, a to ze względu na bliskość dzieciństwa i śmierci w twórczości obu autorów.
Mnie przychodzi jeszcze na myśl „realizm baśniowy” Tadeusza Nowaka, źródło bardziej odległe, ale chyba wciąż żywe. Ów podniosły, biblijny nastrój, przenikanie się porządków ontologicznych, fantastyczne, nakładające się na siebie obrazy, motyw zwierzęcych wnętrzności – to tylko kilka cech wspólnych, które łączą poetów. Dla przykładu zamieszczam poniżej fragment Psalmu betlejemskiego Tadeusza Nowaka (skądinąd wiersz pochodzi z roku 1974, a więc z roku, w którym urodził się Roman Honet):
Widziałem tych proroków
Szli brzegiem nieba nieśli
gwiazdę sokoła rybę
jelita zwierząt
pismo mrówek
na pergaminie rąk
W wierszach Honeta symbol wyrasta na symbolu, a niebanalna metafora tworzy wielowymiarową przestrzeń, niezwykły, semantyczny kalejdoskop, który zmienia się wraz z lekturą. Ten gęsty, duszny i jaskrawy świat powoływany jest do życia za pomocą gry świateł i cieni. Według Mariana Stali, jedną z głównych spraw, na jakie warto tu zwrócić uwagę, jest „sprzeczność (a może: skala) doświadczeń, które mogą się stać udziałem każdego: z jednej strony Amicis, z drugiej Dante, z jednej strony kreskówka – z drugiej samobójstwo Lechonia” (Marian Stala, Nocna alchemia, „Tygodnik powszechny– nr 36 (3087), 7 września 2008). Ten temat warto pociągnąć. Na zderzeniach i sprzecznościach buduje bowiem Honet zarówno całe historie, jak i poszczególne obrazy. Dzięki temu udaje mu się uzyskać odpowiedni kontrast. Wystawiony na słońce odłamek szkła – świeci. Ale jeżeli położymy go na czarnej, spalonej ziemi, wówczas będzie błyszczał, migotał i lśnił.
Zatrzymajmy się zatem jeszcze chwilę przy języku. W wierszach Honeta dominuje forma rzeczownikowa. Wbrew pozorom, nie czas, a rzecz zdaje się głównym budulcem jego świata. Albo inaczej: przekroje rzeczy w przestrzeni i czasie. Składniki rzeczywistości okazują się zbitkami odrębnych kategorialnie elementów. Oczywiście, wolno traktować je „przestrzennie”, są bowiem produktami pracującej wyobraźni. Ale można też na nie spojrzeć jak na efekt syntezy obrazów odległych w czasie. Mielibyśmy wówczas do czynienia z czasem, który zwija się do punktu. Przyjrzyjmy się tym osobliwym zbitkom metafor: „wysysający wieżę bóg”, „gęsta rdza w płucach”, „omszały supeł dłoni”, „wydęte berła dźwigów”, „cyngiel miasta”, „zdychanie cierpliwe jak nauczycielka”, „wnętrze boga”, „soczysta pestka daremnego snu”, „gorący piasek – wątły i łatwopalny majestat ciała”, „lśniące wyrobiska przestrzeni”, „niebo zwrócone na bok od wydrążonych przekładni letnich galaktyk”. O tym, jak ważna jest dla Honeta kwestia czasu, może świadczyć następujący passus z wiersza [ziemia mała jak kropla deszczu]:
czas życia
i czas śmierci – to ogromne stężenie,
z którego powstał upiór i utrata,
ale też wstążki weselne, grawitacja, moc
Odległe, minione lato, które powraca w wielu wierszach, wydaje się reprezentować wszystko, co pierwsze, niepowtarzalne i niezastępowalne. Poszczególne utwory, niczym fraktale, pieczętują ową „bezbrzeżną podróż”, kiedy „bezpowrotnie dzieje się lato” (błoto), lato, tamto lato, „które zamknęło się jak dzwon, // a mija” ([a jednak dogoniło nas lato dawno minione]). A więc początek, punkt zero, chwila, która dopiero z perspektywy staje się „tą jedyną”. Bo przecież „najtrudniejsze są pierwsze rzeczy, / pierwsze chwile dokładnie rozdzielone ciszą / i obietnice rychłego spotkania”. Dawne wydarzenia powracają, odmienione, rozdrapane, spalone przez słońce.
Bohater zagląda w głąb siebie i nie tylko widzi „czystą grę czasu dzieciństwa”, ale także zauważa, że oczy „patrzą na nas jak na umarłych”. Wiersz okazuje się dziwnym epitafium, pisanym nie „po”, ale „podczas”. Czas, który w nas płynie, rwie różnymi nurtami, a język parzy się o wskrzeszone słowa spisując niemożliwy akt własnego zgonu. Autor mojej zdaje się więc na kruchych deskach ciała wystawiać dramat samej pamięci. Jednym z najbardziej niezwykłych pod tym względem wierszy wydał mi się następujący utwór z tomu Pójdziesz synu do piekła:
już oczyszczono bramy kamienic,
kończy się wystawianie starej kobiety
przed dom, na brudnym krześle.
czas biegnie w poprzek ciała,
obok krwi, pod sierścią. może
zostanie po nas syf albo śpiewnik,
daty na ścianach, opowieść o wędrowaniu
po opuszczonych kopalniach
diabazu i melafiru. już wkrótce
(a znaczy to gdziekolwiek i nigdy)
pamięć będzie nam wybaczona. cofnięta jak pożar
do organizmów matek, które nosiły kokardy,
brokat i biżuterię, śmiały się i szły
Czego dowiadujemy się o pamięci? Po pierwsze, że będzie nam wybaczona. A więc jest czymś złym, niewłaściwym, z punktu widzenia zapamiętanych zdarzeń. Po drugie, zostanie cofnięta. A jeśli cofnięta, to co po niej zostanie? Być może wyobraźnia, gra obrazów, na którą skazany jest wiersz. I wreszcie: pamięć jest jak pożar, a więc spala, niszczy. Ale poeta przyszykował nam tu jeszcze jedną zagadkę: „już wkrótce / (a znaczy to gdziekolwiek i nigdy)”. Co to znaczy? To nowa sprzeczność, którą jestem gotów odczytywać dwojako: albo pamięć, wbrew dalszym wersom, wcale nie może zostać nam wybaczona i cofnięta (a więc wciąż będzie nieudolnie wykonywać pracę przywracania i przedstawiania), albo wprost przeciwnie: to jej nagłe potknięcie („wkrótce” nie znaczy przecież „gdziekolwiek” i nigdy”) potwierdza prawdziwość dalszych rozważań.
Pamięć jako cofający się pożar – to mocny obraz, który nie daje mi spokoju. I na nowo przypomina, że główną treścią tych wierszy jest nieustająca tęsknota za minionym. Za przeszłością, która wrócić nie może. A przecież trwa.
Roman Honet, moja, Biuro Literackie, Wrocław 2008, s. 128
_______________________________________________
Tekst ukazał się wcześniej w "Twórczości" nr 5/2009. |
|