Ta góra była wielką niespodzianką.
Leciałem do Nepalu na spotkanie
z płonącymi o wschodzie szczytami,
a stałem w miejscu, gdzie w lekkim mrozie
baraszkowały dwa radosne psy.
Szło kilku roześmianych Szerpów
z koszami pełnymi cudzych
ważnych dla kogoś bagaży.
Nie było tam nic z tajemnic ukrytych
w buddyjskich świątyniach. Koło życia
obracało się wokół oszczędnie cieknącej
wody, którą ktoś zraszał przypalony słońcem
koniec nosa. Ale przecież każda mandala,
starannie ułożona z widoków
dość zachłannie zbieranych po drodze,
stawała się duchowym centrum,
które trzeba było donieść tam,
gdzie nie ma tej kosmicznej harmonii,
jaka skraca oddech i przywołuje światy,
o których mówią święci mężowie,
którzy siedzą na nizinach wzdłuż rzek. Gdzie
płoną stosy i płaczą opuszczone kobiety.
Góra, która zabija, staje się treścią
marzeń. Zmęczone nogi, strużki potu
cieknącego po plecach, przycupnięte
na zboczach chatki, gdzie liczy się każdy
łyk herbaty, to szlak nepalskich nadziei
na połączenie z tym, kto stworzył świat
i odpowiada za jego trwanie.
Nas, ponad śniegami i karminowymi kwiatami
rododendronów, na powrót w rozgardiasz uliczek
wypełnionych dźwiękami klaksonów,
przenosi helikopter. Wśród straganów
z różowymi owocami, zielonych pierożków momo
i stup, spoglądających uważnymi oczami
Buddy, w cafe Morrison wciąż jeszcze
próbują spotkać się pragnienia i rozterki
tutejszych uniesień i przybyłych nadziei.
Dla nich Annapurna jest bez znaczenia.
Ona czeka na tych, którzy znów ją posiądą,
albo dla niej zginą. W poszukiwaniu
tej tajemnej kosmicznej harmonii.
Dodane przez Vic51
dnia 01.03.2024 18:48 ˇ
11 Komentarzy ·
363 Czytań ·
|