ciągle wyglądam jak sen dorastającego chłopca o niebie, wiatraczek
z odpustu, lub inne nietrwałe wspomnienie. jak to, że biegliśmy
pod twoją przeciwdeszczową kurtką. wtedy mówiłeś, że można tak
podnieść ręce, żeby się nie poddać. przypomniałeś mi się w rocznicę
jakiegoś powstania. w telewizji nadawali program publicystyczny,
a ja na palcach wyliczałam twoje kolejne kobiety, ich ulubione kolory
i kamienie, spędzone z nimi noce jak samotne święta. z czasem umierały
psy sąsiadów, dziś rozkładam ten proces na dni. kości wyłaziły spod ziemi
razem z pierwiosnkami po każdej kolejnej zimie. lód rozsadzał chrząstki
od wewnątrz, można było to usłyszeć na parterze, przy otwartym oknie,
przy herbacie, pękały, kiedy próbowałam pisać do siebie list, ale nie mogłam
sobie przypomnieć którą ręką piszesz. ciągle jestem twoim porcelanowym
ptakiem, cackiem z żydowskiego targu. nigdy nie mieliśmy w tym mieście
ulubionego miejsca, jak koty, którym dzieci nadały żydowskie imiona
śnimy o ucieczce, chociaż ktoś nam kiedyś zakazał uciekać. wróć i wejdź
na mnie, może mój kręgosłup to drabina Jakuba.
|