|
kadry wybrane na chybił trafił spośród porwanej taśmy,
(…)
pozostaję stróżem nieporządku
Krzysztof Siwczyk
W dotychczasowej twórczości poetyckiej Krzysztofa Siwczyka można chyba wyróżnić trzy etapy. W debiutanckim tomie Dzikie dzieci (1995) dominuje narracja inicjacyjna, widoczna w sensualnym odbiorze świata, podpatrywaniu międzyludzkich relacji, intensywnym doznawaniu własnej cielesności czy empatycznych związkach z najbliższym otoczeniem. Młody poeta prowadzi poznawcze podróże i badania w najbliższej okolicy, w świecie znanym i oswojonym, który postronnemu obserwatorowi jawiłby się zapewne jako przeciętny, szary, banalny, ale dla podmiotu ma posmak rewelacji, jaka zwykle towarzyszy istotnym przeżyciom i rozpoznaniom. Zmysłowe, konkretne, wyraziste obrazy zdają się potwierdzać stabilność i solidność świata, w którym podmiot przeżywa i rejestruje swoje wtajemniczenia. Co prawda, bywa i tak, że słychać dookoła coraz głośniejsze drapanie niczego, ale owa „nicość” zdaje się za słaba, aby zagrozić silnej, solidnej realności. Nic więc dziwnego, że tom Dzikie dzieci zamyka wiersz „Wszystko dobrze”:
Wszystko na swoim miejscu: książki ciepłe swetry
wysuszone pestki śliwek węgierek na podłodze i ja
w etui dusznej ciszy Za szybą okna jakiś świat (…)
Solidność, stabilność, realność świata nie trwają w tej poezji długo. Już bowiem wydany cztery lata później tom Emil i my wprowadza narrację demaskatorską, która zdominuje poezję Siwczyka w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych. Patronat Emila Ciorana, jednego z XX-wiecznych arcymistrzów sceptycyzmu, odsyła również do innych mistrzów podejrzeń i dekonstrukcji (Stirner, Nietzsche, Freud, Bataille, Derrida, Foucault, Baudrillard, de Man), którzy poddali gruntownej krytyce pryncypia zachodniej metafizyki. Okazało się, że takie kategorie, jak transcendencja, realizm, mimetyzm, reprezentacja, obiektywność, kwantyfikowalność, nie gwarantują spójnego obrazu świata, same wymagają uzasadnień.
Poezja autora Danych dni, wiele mistrzom podejrzeń zawdzięczając, staje się swoistym laboratorium poznawczym i językowym, w którym sprawdza on nośność, zasadność, wydolność już to prywatnych, podmiotowych, osobniczych, już to społecznych, zbiorowych, narodowych mitów, stereotypów i wyobrażeń. Wiersz Siwczyka zaczyna przypominać skalpel, który kawałek po kawałku odsłania chorą tkankę rzeczywistości, nie pozostawiając złudzeń co do jej statusu i dalszego losu. Ów skalpel obnaża świat jałowy, pusty, płaski, tracący witalność i ideowość, a także wiarę w sensowność i celowość własnego istnienia.
Podmiot wielu wierszy z tego okresu nie tylko konstatuje własną nieprzystawalność do świata, ale również nie ukrywa swojego wstrętu wobec stylów życia, jakim oddają się formatowane konsumpcyjnie i medialnie masy. Nic więc dziwnego, że staje się konsekwentnym, metodycznym Neinsagerem, analizującym i artykułującym rozliczne przypadłości czasu, w jakim przyszło mu żyć. Ów Neinsager nie tylko sumiennie odrobił intelektualną lekcję XIX- i XX-wiecznych mistrzów podejrzeń, literackich i artystycznych kontestatorów i outsiderów, ale wpisał się twórczo, wyraziście w tę dykcję polskiej poezji, którą firmują Peiper, Karpowicz, Wirpsza, Balcerzan, Sommer czy Sosnowski – żeby wymienić tylko najważniejszych.
I gdy wydawało się, że Siwczyk zdefiniował siebie, świat i poetycki język, pojawiają się tomy Koncentrat (2010) i Gody (2012), świadczące o pewnych przesunięciach, przekierowaniach w tej poezji. W tych książkach uruchamia poeta trzeci rodzaj zapisu, który można by nazwać „narracją probabilistyczną”. Chodzi w niej o takie podejście do języka, gdzie dowartościowaniu podlega to, co przypadkowe, nieprzewidywalne i nieobliczalne.
Czytając Gody od rozmaitych stron i nastrojeń, zdałem sobie sprawę, że nie od rzeczy będzie wsłuchać się w interpretacyjne podpowiedzi, które autor kieruje do mnie wprost. Za taką podpowiedź uznałem wiersz „Katachreza”, a dokładniej termin figurujący w tytule tego utworu. Cóż to takiego katachreza? Otóż – za Słownikiem Terminów Literackich – jest to: nowe użycie słowa rozszerzające dotychczasowy zakres jego semantycznej stosowalności. Ale również: rodzaj metafory o niezestrojonych semantycznie członach, pozbawionej przekonywającej motywacji i odczuwanej jako nadużycie językowe.
Czyż to nie znaczące, że bez mała wszystkie wiersze składające się na tom Gody są katachretyczne, tj. rozgrywają się na krawędziach znaczeń, kwestionują semantyczną przewidywalność metafor, porównań, synekdoch, puent… pozostają, na dobrą sprawę, nieprzekładalne na dyskurs, nie tyle o czymś opowiadają, ile coś jednorazowego, idiomatycznego ustanawiają. Poezja – zdaje się uważać Siwczyk – o tyle jeszcze znaczy, jest odróżnialna, o ile stanowi nadużycie w stosunku do języków używanych, powtarzalnych, a więc szybko zużywalnych.
Poezja to niekończąca się wyprawa po język podmiotowego, a więc jedynego w swoim rodzaju doświadczania, postrzegania i wypowiadania rzeczywistości. I o tyle tę podmiotowość sygnuje wiarygodnie, rozpoznawalnie, idiomatycznie, o ile wymyka się pragmatycznym i retorycznym ususom; tym niezliczonym kliszom obrazowym i znaczeniowym, we władaniu których pozostajemy w codziennych kontaktach ze światem. Tak pojmowana poezja musi więc, w pewnym sensie, kwestionować literaturę i literackość jako zasobnik spetryfikowanych figur, konwencji, toposów i stylistyk.
Siwczyk, zwłaszcza jako autor Koncentratu i Godów, podpisałby się zapewne pod określeniem poezji, które Krzysztof Karasek sformułował w posłowiu do tomu Gondwana i inne wiersze: (…) poezja nie należy do literatury, choć posługuje się tymi samymi narzędziami. Słowo w poezji jest wyzwaniem, a także rytuałem. Wyłonione ze świata absolutu, asemantyczności, samo ustanawia się na granicy semantyki i tajemnicy. Mowność pozbawia ją gęstości, zatem znaczenia i ekspresji, więc porzuca mowność. Język nie może się już po takim doświadczeniu otrząsnąć, także język poezji.
Można by rzec, iż w Godach Siwczyk nieustannie balansuje na granicy semantyki i asemantyczności, ekstra- i introznaczeniowości, powiadamiania o czymś i rezygnacji z komunikowania na rzecz językowej ekspresji czegoś, co uchyla się komunikatowi, aby ocalić swoją artykulacyjną suwerenność, jedyność, jednorazowość. Pisze przeciwko potocznemu komunikatowi, mając jednocześnie świadomość, że użytecznie skrojona potoczność wcześniej czy później wchłonie każdą inność. I choć deklaruje, że wiele jest jeszcze do odkrycia po stronie mielizn (narracja demaskatorska), już mu to nie wystarcza, więc pragnie poszerzać horyzonty, wymykać się nie tylko kostniejącym dyskursom swojego czasu, ale też językowi własnej poezji, który dotychczas się sprawdzał, ale jest już niewystarczający.
Gody utwierdzają mnie w przekonaniu, że poezja Krzysztofa Siwczyka, stając się coraz wyraźniej głosem osobnym, idiomatycznym, nie odcina się jednak od realnego świata, gdyż ów świat ciągle doskwiera, niepokoi, drażni i boli. Dlatego też gliwicki autor, nie przestając się z nim wadzić, proponuje język, który z jednej strony pragnie zapisać kakofonię, chaotyczność, przygodność i niefinalność rzeczywistości, z drugiej zaś ocalać wyjątkowość podmiotowej notacji. Ta druga tendencja sprawia, że język tej poezji bywa trudny, zawiły i hermetyczny, a to dlatego, iż jego pierwszą powinnością nie jest pragnienie porozumienia się z odbiorcą, ale zapisanie mojości; indywidualnie wyprofilowanej i wypowiadanej egzystencji.
Krzysztof Siwczyk, Gody, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2012.
Recenzja ukazała się w „Arteriach” nr 1(15)/2013.
|
|