|
W pierwszej chwili cisnąłem w stronę tych wierszy hasło (tytuł planowanej recenzji) – „Film, ciało, miasto”, lecz natychmiast wycofałem się z tego pomysłu. Przywołany krąg skojarzeń nie byłby tu na miejscu. Z żadną awangardą nie mamy do czynienia, aczkolwiek Tadeusz Peiper byłby szczęśliwy, że odkrywane przez niego tematy stały się tak codzienne i niemal obowiązkowe dla następnych pokoleń poetów. Z jedną różnicą zasadniczą. Rafała Barona nie interesuje masa, lecz przede wszystkim jednostka, dla której „miasto” jako obowiązujący dyskurs staje się wyzwaniem. Lokuje on swoje ambicje poznawcze i artystyczne wyżej, idąc w stronę ważnych konstruktów współczesnej humanistyki, krążąc wokół nich w rytm takich pojęć, jak „język”, „ciało”, „byt”. Podstawowe pytanie, jakie zadaje sobie młody twórca – jakie stwarza, by warunkowało istotny charakter ekspresji literackiej – dotyczy „dowodów na istnienie świata”. Realizację tego tematu odbieram jako jeden wielki seans sensu, wszelako bez konkretnego wskazania na to, czy sens ten pozostaje w granicach realnego świata, czy też trzeba go sporym wysiłkiem wyobraźni stworzyć na papierze. Jedno jest pewne: sens pojawia się na przecięciu światów, języków, osób i obrazów, gdzieś w połowie drogi między wzajemnymi intencjami i dążeniami. Sens jest owocem ruchu, wysiłku, starania, aczkolwiek w pierwszej chwili wydaje się wynikać z konsekwencji przypadku, jakim jest spotkanie i połączenie się dwojga ludzi. Bohater niejednokrotnie podkreśla wagę i znaczenie takiego związku dla widzenia świata i jego spraw w należytym porządku i przyrodzonym układzie. Bez „drugiego” czy „drugiej” nie jest w stanie ogarnąć siebie i ogarnąć całości. Bo siebie samego nie może być pewny bez potwierdzenia ze strony tego ciała obok, zbytnio ulega złudzeniom, papierowej grze sił, wierszom na pierwsze i drugie śniadanie. To piękne – uzależniać istnienie prawdziwego świata od obecności drugiego człowieka.
Dlatego czytam niektóre fragmenty jako świadectwa przebudzenia dyplomowanego funkcjonariusza Instytucji Języka. Okazuje się, że urzędnik ów może mieć jakieś życie prywatne. Otwiera się na nienazwane wraz z pojawieniem się inności. I znów próbuje nazywać. Ale najważniejsze jest przebudzenie, nowy poranek ducha, wstrząs, odkrycie przerażającej prawdy i próba życia z nią mimo wszystko. Prawda ta dotyczy uwięzienia w dyskursie. Wszystko jest wierszem, mówi w pewnym momencie bohater, a prawdziwe życie przepływa obok naszych metafor. Potem rozumie jeszcze więcej: „prawdziwego życia” nie ma, stwarzamy je sobie z mniejszą lub większą wprawą. W tym sensie życia nie ma (jest biologiczne trwanie), dopóki go nie zbudujesz, dopóki nie udomowisz przypadkowego istnienia.
Ten poeta stwarza życie z urbanistycznych migawek, z obsesyjnie powtarzanych widoków ulicy, przystanku, bloku. I z tej pułapki nie ma wyjścia. O pierwszej wspomniałem, jest nią język. Drugą jest przestrzeń, czyli wizualizacja możliwości ciała. Ono sobie co najwyżej może dojechać do ostatniego przystanku. Na więcej w tych wierszach nie ma szans. Żadna trawka, zagajnik, strumień szemrzący, nic z tych rzeczy. Życie w klatce jest koniecznością. Żeby zrozumieć rzeczywistość, trzeba ją ograniczyć, poklatkować. Obraz świata podany w klatkach jest do przełknięcia. Tak dobiera się do prawdy o sobie i świecie bohater – nieustannie podgląda dane wycinki, przegląda zdjęcia albo puszcza sobie film. Nieraz bardzo wolno i wtedy widać drgający szkielet wydarzeń, scen, sytuacji, przesuwanie się klatek, a nieraz nadzwyczaj szybko, wówczas pojawia się wrażenie bogactwa bodźców i doznań, a świat wydaje się przeładowany znaczeniami. Nie ma już miejsca na pojedynczość. Tak jakby marzenia młodego Świetlickiego obróciły się w perzynę, między innymi z powodu uświadomionej sobie przez jego następców społecznej natury języka. Pojedynczość jawi się w tym kontekście jako wykupienie przydziału, otrzymanie świątecznego bonu, wręczenie sobie biletu w jedną stronę. Taki paradoks: przejmujące wiersze przejmują w granicach normy, a cierpienia poety, któremu odjęto świat i jego „prawdziwy ciężar”, mogą być już tylko „cierpieniami zmediowanego”, co brzmi niemal jak „cierpienia zawiedzionego”.
Na placu boju pozostaje ostatni samotny proporczyk, bo przecież nie chorągiew. Wiara w moc osobistej historyjki („sceny, urywki, epizody”), w gorliwość zapisywania narracji o czymś, co nie wiadomo czy i jak istnieje. Rzekłbym: radość z udzielanego sobie obłędu. Po co to robię, skoro wiem, że nie odbijam świata tak, jakbym chciał, a prawdziwego „siebie” nigdy nie odnajdę? Może dla chwały ekscentryczności tej chwili, gdy mówię metaforą, a ona urasta do symbolu i zaczyna mówić za mnie? Mówię na przykład, że „chłopcy w dresach siedzący pokotem na ławkach” są „jak sinice na brzegu i jak one śmierdzą podróbkami Calvina Kleina” – i z gorzką samoświadomością ustanawiam własny kadr, wreszcie wchodzę do tego filmu, nabywając prawo do istnienia. Tylko na chwilę, w przelocie, na ten jeden wybuch światła podczas przypadkowego seansu.
Dzisiaj pisać wiersze jest szalenie przykro i niewygodnie. Trzeba się bez przerwy tłumaczyć z języka, który nas używa. Rafał Baron robi to z podejrzanym wdziękiem i – przepraszam za słowo – zupełnie osobną siłą; do tego stopnia udziela mi się złudzenie obecności „człowieka” w tym kinie, że zaczynam wierzyć, iż twórca ten to jeden z ostatnich niekultywujących nudy programowego zanikania podmiotu. Takim go zapamiętajmy. Właśnie – pamięć. Kolejny ważny problem tych wierszy. Ale to już innym razem. Cięcie.
Rafał Baron, Film, Biblioteka Tyskiej Zimy Poetyckie, Teatr Mały, Tychy 2013.
|
|