|
więc tak doszedłem do kresu złudzenia
(…)
więc doszedłem do miejsca ironicznego:
skrzyżowania tego co spełnione
z głodem
Mariusz Kalandyk
Mariusz Kalandyk (ur. 1963) należy do tych poetów, dla których poezja to nie tyle „mowa serca”, wyraz uczuć, ekspresja egzystencji, ile raczej świadomie i konsekwentnie realizowana strategia. Co się na tę strategię składa?
Po pierwsze, traktowanie zasobnika tradycji jako struktury dynamicznej. Inaczej mówiąc, dla autora Cmentarza gołębi tradycja to nie rezerwuar dzieł, lecz permanentnie pisana, czytana, interpretowana KSIĘGA. Dla rzeszowskiego autora istotą twórczości literackiej jest nie tyle wymyślanie nowego, lecz raczej wpisywanie się po swojemu w stare. Oznacza to nieustanny dialog z tekstami, dialog, dodajmy, realizowany jednocześnie w perspektywie diachronicznej i synchronicznej. Własny tekst jest tu nanoszeniem swojego zapisu na inne zapisy, jest wypalaniem swojego piętna na warstwowo ułożonych innych piętnach, jest wreszcie wejściem do gry, która jest nieustannie grana, która SIĘ ciągle gra.
Po wtóre, „nostalgia stylu”, a więc, z jednej strony, „lęk przed wpływem” stylistycznym, wynikający z tego, że mój styl jest już zawsze jakoś zapośredniczony w stylach autorów, których czytałem i przeżywałem, z drugiej, próby własnego stylu, który, w pewnym sensie, może być już tylko nie-do-stylem, bo współczesne parametry i aktualna aura kultury/dyskursu/języka są tego rodzaju, że nie dają szansy na styl. Autor ma na dobrą sprawę dwie możliwości; albo uprawiać twórczość jako próby stylu (jednoczesne ustanawianie i negowanie stylu), albo odbijać swoje utwory na matrycy stylistycznej, czyli wytwarzać literaturę popularną/niską, której zasadą jest wpasowanie się w stylistyczne parametry.
Po trzecie, literatura jako „korelat obiektywny”, a więc wiersz jako „ekwiwalent"… Ekwiwalent czego? Świata, rzeczywistości, egzystencji, psychiki, duszy… Jeśli do tej listy dorzucimy jeszcze parę rzeczowników, rychło okaże się, że wiersz może być ekwiwalentem wszystkiego, czyli niczego, a więc, na dobrą sprawę, na nic nie wskazuje i do niczego nie odsyła, poza sobą samym rzecz jasna. Inaczej rzecz nazywając, dotychczasowa poezja Mariusza Kalandyka nieustannie krąży wokół pytania, czy poezja jest (jeszcze) ekwiwalentem, czy wiersz (jeszcze) do czegoś odsyła, czy też czas wydatkowany na to, by język układać w „mowę wiązaną”, jest w istocie czasem… po nic.
Powiem wprost. Nie czytałem zbyt wielu najnowszych polskich poetów, którzy z równą determinacją stawialiby swoją twórczością pytanie; czy poezja dzisiaj to nade wszystko język referencyjny, czy też język performatywny.
Kto wie, czy najważniejsze kwestie i debaty dotyczące nie tylko poezji najnowszej, ale też współczesnej kultury i cywilizacji, właśnie tej kwestii nie dotyczą? A chodzi tu przecież o rzecz niebagatelną! Idzie wszak o rozstrzygnięcie kwestii: jak ma się język do rzeczywistości, jak mają się słowa do rzeczy w tym miejscu i czasie, który nazywamy naszą współczesnością.
Cmentarz gołębi to, moim zdaniem, najbardziej radykalna z dotychczasowych książek Mariusza Kalandyka. Jej radykalność ujawnia się poprzez tę jej jakość, którą sygnalizuje wariacja. Chodzi o muzyczne i stylistyczne rozumienie tego terminu. W kontekście poezji autora Karczmy Rzym wariacja to „przetworzenie tematu lub motywu, przy czym mogą być one oryginalne lub zaczerpnięte od innego autora”.
Wariacyjność Cmentarza gołębi widoczna jest choćby w konstrukcji tomu. Na książkę składają się cztery cykle wierszy, a każdy wiersz cyklu zaczyna się tym samym wersem lub incipitem. Mamy więc dziesięć wierszy rozpoczynających się wersem „krzesłom śni się umieranie a stołom…” Wiersz jedenasty tego cyklu, zaczynający się wersem „stołom śni się zmartwychwstanie a krzesła…”, stanowi kodę a zarazem semantyczne odwrócenie wcześniejszych wierszy. W drugim cyklu (trzynaście wierszy) każdy utwór zaczyna się wersem z Tomasza z Akwinu „przez niedopatrzenie zgrzeszył anioł". W trzecim cyklu (dziesięć utworów) każdy wiersz zaczyna się zwrotem „moja matka”. I wreszcie cykl czwarty (dziesięć utworów), w którym każdy wiersz rozpoczyna się od słów „po co istnieje”. Całość Cmentarza gołębi dopełniają: trzywierszowa introdukcja podejmująca topos ogrodu oraz dwuwierszowa koda z motywem grobu.
Wariacyjność i swoista litanijność wierszy składających się na Cmentarz gołębi pozwalają sądzić, że prawdziwym bohaterem tej książki jest język. Rzeszowski poeta ostentacyjnie: personifikując „krzesła i stół”, przywołując motyw anioła, kreśląc poetycki portret matki, wskazuje przede wszystkim na język jako rzeczywistość autonomiczną, narzędzie, przy pomocy którego wytwarzany jest świat zawarty pomiędzy okładkami Cmentarza gołębi. Ten świat istnieje tylko w wierszach tej książki i nigdzie indziej.
Mariusz Kalandyk konsekwentnie unika w swojej poezji wypowiedzi bezpośredniej, podmiotowej na rzecz liryki pośredniej, operującej rozmaitymi filtrami. Chętnie posługuje się liryką maski i roli, aluzją literacką i kulturową, cytatem i kryptocytatem, konceptem. Zasygnalizowana powyżej „poetycka narzędziownia” pozwala sądzić, że wiersze autora Timbuktu będą ujawniać swoją autoteliczność. I tak się w istocie dzieje, bowiem ich kreacyjność przejawia się choćby w tym, że nie da się ich łatwo przełożyć „na real”, trudno rekonstruować doświadczenie egzystencjalne tkwiące u ich podłoża. Nie da się opowiedzieć, o czym te wiersze są, ponieważ rządzi nimi nie anegdota/opowieść/historia, lecz koncept/gra tekstualna/gra językowa. Tak ma się właśnie rzecz w Cmentarzu gołębi, gdzie pewne koncepty realizowane są wariacyjnie/wariantowo.
Z drugiej jednak strony rzeszowski autor, nie tylko zresztą w wypowiedziach dyskursywnych, obstaje przy takim rozumieniu poezji, w którym wiersz jest „ekwiwalentem” tego, co pozajęzykowe, a więc na przykład: egzystencji, interpersonalnych relacji, świata. Poeta nie godzi się na zredukowanie wiersza do zabiegów na języku, lecz istotność poezji upatruje w tym, że dzieje się ona na styku słów i rzeczy. Ów „styk słów i rzeczy” może być jednak artykułowany rozmaicie; od mimetyzmu i weryzmu poczynając, a na konceptualizmie, hermetyzmie czy lingwizmie kończąc. Jakkolwiek by jednak nie było, dla Mariusza Kalandyka poezja wiarygodna semantycznie i artykulacyjnie zawsze zakotwiczona jest w czymś pierwotniejszym od języka; w pewnych postaciach egzystencji i bycia.
Cmentarz gołębi jest, powtórzę to raz jeszcze, najradykalniejszą z dotychczasowych książek Mariusza Klandyka. Dlaczego? Bowiem wahadło języka wychyla się w tej książce najmocniej w stronę kreacjonizmu, konceptualizmu, autotelizmu. Na czterdzieści dziewięć wierszy składających się na tomik tylko kilka pisanych jest językiem referencyjnym; da się w nich zlokalizować rzeczywistość pozajęzykową, do której odsyłają. Utwory czterech głównych cykli książki to przestrzeń autoteliczna, w której toczy się, dla mnie frapująca, gra z językiem literackim, tradycją filozoficzną (relacja: rzecz-świadomość-język), elementami własnej biografii. Autor wie, co mówi, gdy stwierdza:
więc tak doszedłem do kresu złudzenia
nie widząc drogi wierząc lekko ufnie
za każdym krzaczkiem szukając motylka
więc doszedłem do miejsca ironicznego:
skrzyżowania tego co spełnione
z głodem
(…)
widzę jak rośnie tępe głuche nieme
Jakie złudzenie ma na myśli podmiot w powyższych wersach? Może chodzi o „złudzenie” twardego gruntu, który wcześniej czy później okazuje się ruchomym piaskiem? A może o „złudzenie” ponadhistorycznej objawionej prawdy, która jednak, w świetle uczciwych, rzetelnych badań, została, tak czy owak, wymyślona przez jakiegoś geniusza czy zbiorowość? A może o „złudzenie” bycia dobrym człowiekiem, gdy podejrzliwa samoświadomość podpowiada mi na swój temat coś zgoła innego? A może o „złudzenie” języka, który miał „odpowiednie dać rzeczy słowo”, a okazuje się, że zawsze „formatuje” rzecz „pod siebie”, podług swoich reguł i parametrów? A może… otóż możliwości jest tu pewnie jeszcze wiele, bowiem semantyka poezji autora Cmentarza gołębi nie jest semantyką rozstrzygnięć, lecz możliwości, wariantów, wariacji. To taki rodzaj poglądu/oglądu, w którym powiada się, że nic ostatecznego nie da się orzec, bowiem nasze artykulacje ciągle płyną, nieustannie podlegają modyfikacjom, są zależne od tylu czynników, że nie sposób tego ogarnąć.
I jeszcze jedno. Cmentarz gołębi uzmysłowił mi dobitnie, że tematyczny obszar poezji Mariusza Kalandyka jest zdefiniowany i zamknięty. Bohater tej poezji to człowiek uformowany czyli… skończony. Już zawsze będzie krążył po obszarze, którego granice wyznaczają właśnie takie a nie inne: doświadczenia, rozpoznania, lęki, urazy… Jakie? Choćby poczucie wykorzenienia, permanentne zawieszenie pomiędzy ruchliwymi i niejasnymi aspektami rzeczywistości, umieranie/zużywanie się jako fundamentalny atrybut egzystencji, trauma własnych narodzin, poczucie rzucenia w coś, czego nie da się oswoić i udomowić, traktowanie języka jako kokonu obudowującego i zasłaniającego pustkę. Skoro więc wiem, kim jestem, a tak się szczęśliwie/nieszczęśliwie składa, że jestem, na dobitkę, poetą, to, w pewnym sensie, pozostaje mi już tylko JĘZYK. Odmiany/warianty/wariacje JĘZYKA, który możliwie najbardziej przybliży się do tego, KIM JESTEM.
Mariusz Kalandyk, Cmentarz gołębi, InAltum, Kraków 2009. |
|