|
Nawigacja |
|
|
Wątki na Forum |
|
|
Ostatnio dodane Wiersze |
|
|
|
Czesław Markiewicz - Spułkowanie - albo znikanie Stachury |
|
|
Dlaczego z jednej strony Tomasz Pułka (ledwie rozpoznawalne, a już modne „szczenię poetyckie”), z drugiej – Edward Stachura („Jezus Chrystus i Barabasz” mowy polskiej)? Ano: Pułka ma „dokładnie tam” autorytety; przedkłada Raksę nad Szymborską i robi poezję z niczego. Stachura sam w sobie jest oldskulowym autorytetem; Mickiewiczem wszechautsajderów znad Wisły i robił poezję z wszystkiego.
Przystosowując genitalną kategoryzację Wiktora Pielewina (Empire V), ten pozorny dualizm można z grubsza przyporządkować w ogóle poetom „ochujałym” i „ochujającym”. Niby (dalej trawestując Pielewina), różnica między Stachurą a Pułką zasadza się na tym, że pierwszy „znajdował dzieci w kapuście”, a drugi „znajduje kapustę w dzieciach”. Akurat „pijany na tym statku” Pułka i „coraz bardziej nieżywy” Stachura symbolizują płynność pojęcia „autorytet”. Definicja autorytetu (twórców w ogóle) zmienia się bowiem wprost proporcjonalnie do warunków „uprawiania kapusty” – tych wewnętrznych (związanych z „bezsennością poetów”), jak i zewnętrznych (związanych z „twardym snem demiurgów tego świata”).
Co musiał zatem robić Stachura, żeby zbudować swoją wielkość? Wystarczyło powiedzieć, że wszystko jest poezją. Wystarczyło żeby pięcioksiąg Stachury stał się biblią wszystkich zawiedzionych, nieudaczników, chorych na młodzieńczy smutek istnienia – jak diagnozował pierwszy z brzegu Jan Marx (Legendarni i tragiczni). Pamiętajmy, że znowu Marx, dość zresztą obłudnie, pytał, czy aby Stachura nie był neurastenicznym dzieckiem, które histerią wymusza uwagę i akceptację; a uznawaną przez innych (choćby Iwaszkiewicza, Berezę, Fedeckiego i pomniejszych Lebiodę i Trziszkę) za świadectwo tragizmu istnienia twórczość nazywał sentymentalną blagą; w końcu samego „modelowego idola” sflekował jednym zdaniem: pozer i kabotyn oscylujący pomiędzy dziwactwem i obłędem.
Zupełnie inaczej, ale równie opacznie, mitologizowali Stachurę dużo bardziej autorytatywni autorzy – ci, wierzący w jego świadectwa tragizmu istnienia. Te głosy układają się w osobliwy chór, wieszczący w podtekście euforii zwyczajne nieszczęście (znikanie). Nieprzypadkowo Marx dobiera z pozoru budujące opinie: Ta osobliwa proza, ta niby to naiwna składnia, przeczyste zdanie z dziwnymi powtórkami, ta melancholia i – głęboko wewnętrzne umiłowanie życia, radość ze wszystkiego, co przynosi mniemanemu wagabundzie, wyczucie polskiego pejzażu i polskiego codziennego dnia, tęsknota do miłości i wiara w miłość – jakie to wszystko młode i pełne zachwytu (J. Iwaszkiewicz); Na razie jest młody, ale za parę lat wypadną mu włosy i wyrośnie brzuch. I wtedy podzieli los innych bożych ptaszków, zacznie złorzeczyć, okropnie zgrzytać zębami, bluzgać przekleństwami tak strasznymi, że prześcignie może nawet największych nihilistów (H. Bereza); Tragizm śmierci uwypukla u Stachury urodę życia, przydaje mu niebywałego smaku, rozszerza skalę doznań, pomnaża barwy i dźwięki (Z. Fedecki); Najtragiczniejszy pisarz czterdziestolecia (D.T. Lebioda).
Całą tę „hagiografię” zręcznie konstatuje Krzysztof Gąsiorowski: euforia wyznawców Stachury po prostu go degraduje. Jeszcze gorzej wygląda to od niefasadowej strony, niejako od podwórza czytelniczego, oszalałego całymi stadami, pokoleniami, generacjami etc. na punkcie „życiopisania” Stachury. Grubo po śmierci poety bywalec sentymentalnych spędów („Stachuriad”) w Grochowicach wspomina w internecie: Przez trzy dni lata w Grochowicach wszystko było jak w Siekierezadzie: polana pod lasem, na niej namioty, ognisko, i dużo, bardzo dużo ludzi z plecakami, chlebakami, śpiworami, gitarami, a co najważniejsze, z serdecznością dla siebie i ciekawością świata. W tym samym lesie, gdzie Edward Stachura zatrudnił przy wyrębie Janka Praderę, paliło się ognisko, rozbrzmiewało jego imię, wiersze i piosenki i bulgotała woda w kociołku na herbatę i ludzie dzielili się chlebem kupionym w grochowickim sklepie i pili piwo kupione w restauracji „Kotlanka”-„Hoplanka”. Była przyjaźń, braterstwo i piękno. Myślę, że duch Stachury unoszący się nad przybyłymi z całej Polski, sprzyjał temu zgromadzeniu ludzi dobrej poezji pod wielkim dachem nieba.
I tak z gzygzakowatego sznura życia została mocno sprana makatka. Przykre, że Marx, który równie nieuprawnionymi tezami skanalizował Grochowiaka (zupełnie jeszcze nieodkrytego na nowo, a niezasłużenie skrzywdzonego przez życie, w tym literackie), ten właśnie Marx wulgarnie antycypował owo znikanie Stachury. Najlepiej widać to w ilości, pozbywającej się jakości: w nieszczęsnych Legendarnych i tragicznych Stachura „idzie” w setki; w osobliwych dwóch tomach Urbankowskiego i Drozdowskiego Od Staffa do Wojaczka tylko dziewięć sztuk; u Karaska we Współczesnych poetach polskich pojedyncze, bardziej piosenki niż wiersze. Ale jeśli pogrzebać w resentymentach, można wydrapać, np. u Wojciecha Stamma, jakąś rdzę stachurowej „boskości pokoleniowej”. Bohater-narrator Czarnej Matki, obdarowujący „mokrymi bąkami” (jak przystało na Sowizdrzała) z aksjologiczną precyzją niemal wszystko, włącznie z potrójnym, męskim macierzyństwem – wspomnienie Stachury „stawia na telewizorze”. Stachura to bodaj jedyna zmelioryzowana postać u tego kontrkulturowego gdańszczanina. Wszystko jest poezją być może wystarczyło na dotlenienie autorytetu literatury, w rzeczywistości zostawiło ją z zakneblowanym słowem – jakby to nazwał S. Barańczak. Nic to – tu i teraz.
***
Zatem Tomasz Pułka ma szczęście i nieszczęście dobijać się do „wielkości” w czasach swobodnie definiowalnego postmodernizmu albo delikatniej ponowoczesności. Jest być może nawet zdolniejszym poetą od „legendarnego” Stachury. Czy wystarczy jednak życzyć Szymborskiej rychle zasłużonej śmierci (supozycja na jakimś spotkaniu autorskim), żeby zostać zauważonym matkobójcą?
„Problemy” z autorytetami młodzi mieli od zawsze; najgłośniej po wojnie było chyba w Świecie nie przedstawionym; najbardziej spektakularnie w poezji „bruLionowej”. Ostrzeżeniem dla bezczelnie utalentowanego Pułki może być znikanie największych krzykaczy generacyjnych (kto dzisiaj czyta Stabrę i Sendeckiego, co się dzieje ze Śliwką?). Wyciszeni Zagajewski i Świetlicki żywo się uklasyczniają.
Kłopoty bruLionowców z autorytetami najtrafniej (bo jest ten opis swoistym implantem, nadającym się do wstawienia w każdym „tu i teraz”) zdiagnozował Karol Maliszewski: Młodzi poeci (wtedy młodzi) bardzo szybko – kilkoma zdecydowanymi sztychami ostrego, rzeczowego języka – pozbyli się tego kabotyńskiego balastu i zrzucili z pleców niesione tam – owszem – przez jakiś czas truchła tak zwanych gigantów. Komedia Edypa jednak została odegrana. Rzecz w tym, że nie na łamach „Zeszytów Literackich”, więc może słabo widoczna. Powiedziano „ten dupek Herbert”, powiedziano „nie ma o mnie niczego u Polkowskiego i reszty”, powiedziano „Nie nazwałeś skurwielami skurwieli, którzy znaczyli karty narodów i praw”, powiedziano „wiersze pana nie są zbyt udane, a wasi kapłani, mówiąc bez ogródek, wpychają ryj wszędzie”, powiedziano wiele innych mocnych słów o bizantyjskim, „etosiarskim” przepychu i śmiesznym zjawisku gigantomanii, po czym pozamykano wszystkie książeczki do nabożeństwa i te z kombatanckimi bonmotami też. Gdzieś tam, między okładkami, jeszcze słychać jakiś pisk. Kiedyś może znów wybuchnie, jak to w historycznoliterackim tańcu bywa.
Tak, to może nie wybuchło, a ledwie zatliło się w ustach Pułki – Szymborska w międzyczasie wydała na świat kolejny tomik. I żeby nie fetyszyzować deklaracji werbalnego mordu poetki, zretuszujmy to równoważącymi się dwoma wpisami z netu: Kto pisał, że wszyscy chcą giąć się w pałąk i palić kadzidła przed figurką Wielkiej Poetki?; Pułka nie będzie nowym Rimbaudem. Skończy jak Siwczyk. W necie. Signum temporis: nie wiadomo, czy to przekleństwo, czy dowartościowujące życzenie.
W jakim więc czasie Tomasz Pułka ma szansę uniknąć Stachurowego znikania? Wróćmy, uogólniając, do Pielewina, przekładając jego „uprawianie kapusty”, Baumana obsesją płynności.
Wiktor Pielewin roztacza kuszącą wizję szerzej niezdefiniowanej rzeczywistości kulturowej, szczególnie użytecznej, bo pozornie łatwej do ogarnięcia w sferze języka (poezji), sugerującą programowe odrzucenie autorytetów: Rozwinięty postmodernizm to taki etap w ewolucji postmodernizmu, kiedy przestaje się on opierać na poprzedzających go formacjach kulturowych i rozwija się wyłącznie na swoich podstawach. Niemal instrumentalnym uzupełnieniem idei rozwiniętego postmodernizmu jest wykazanie przez Zygmunta Baumana istotnej alternatywności: Zastępowaniu troski o wieczność nerwowym recyklingiem tożsamości towarzyszy szeroka gama sprawdzonych i gotowych do użytku narzędzi: to całkowicie nowe słownictwo, w którym można składać publiczne wyznania na temat intymnych drgnień duszy (Płynne życie).
Jednak Pielewin, dość przewrotnie, ostrzega (albo oskarża) potencjalnych beneficjantów rozwiniętego postmodernizmu: Wasze pokolenie nie zna już klasycznych kodów kulturowych. Nastąpiła epoka cytatów z kultury masowej. Przedmiotem cytowania stają się poprzednie zapożyczenia i cytaty, które zostały oderwane od pierwotnego źródła i wyświechtane do absolutnej anonimowości. Paradoksalnie, w tej samej pustce kodów kulturowych, Bauman przeciwstawia owej anonimowości wyjątkowość: Być jednostką oznacza być innym niż wszyscy. Być jednostką oznacza być kimś wyjątkowym, być jedyną w swoim rodzaju niepowtarzalną istotą, tak absolutnie wyjątkową, że jej wyjątkowość nie daje się ująć w słowach, które mogą mieć więcej niż jeden desygnat. W takiej nowej „ formacji kulturowej”, niejako wypreparowanej z tradycji, autorytetów, imperatywem wydaje się bycie kompletnie wyposażonym w atrybuty oryginalności, wyjątkowości, jakiejś dziwnie wsobnej tożsamości. Zdaje się, że Bauman „dopływa” w tym – na szczęście socjologicznym bardziej, niż artystycznym – wizjonerstwie do ściany; chociaż tym najbardziej uzdolnionym albo zdolnym do uśmiercenia wszelkich autorytetów, ta ściana może jawić się jako przezroczysta.
Czytając wiersze młodego Tomasza Pułki, odnosi się właśnie takie wrażenie: dziwnie samospełniającego się postmodernistycznie rozwiniętego snu. Zawsze jednak istnieje możliwość pomyłki – dopóty uśmiercanie autorytetów okazywać się będzie tylko niesmaczną anegdotą. Jeśli natomiast okaże się odpryskiem jakiejś głębszej idei – Tomasz Pułka ma szansę zostać pierwszym „ochujającym” poetą swojego pokolenia, a Edward Stachura (daj Boże) ostatnim „ochujałym”. Jeśli zaś obu nie dopadnie kategoria „znikania”, historia literatury może odwrócić te przyporządkowania.
Tekst po raz pierwszy ukazał się w "Arteriach" nr 1(7)/2010. |
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
|
Pajacyk |
|
|
Logowanie |
|
|
Nie jesteś jeszcze naszym Użytkownikiem? Kilknij TUTAJ żeby się zarejestrować.
Zapomniane hasło? Wyślemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
|
|
|
|
|
Aktualności |
|
|
Użytkownicy |
|
|
Gości Online: 36
Brak Użytkowników Online
Zarejestrowanych Użytkowników: 6 439
Nieaktywowani Użytkownicy: 0
Najnowszy Użytkownik: chimi
|
|
|
|
|
|