|
Komórki do wynajęcia.
Mżawka, w oddali pasmo wzgórz
poprawia na sobie puszyste szale,
pod stopami zgrzyta biały żwirek.
Mogę przysiąc, że leciały rudziki.
Ładnie tu, spokojnie i swojsko.
Nie wiem o co powinnam zapytać,
na szczęście nikt mnie nie pogania.
W milczeniu godzę się na wszystko,
a wiatr przeciwnie, podnosi hałas
jakby zaskoczyły go ludzkie głosy.
Dziwi się szumnie, potem przyczaja,
opiera czoło o wstęgi, o trawy na polu
za płotem. Dziko pachną dzikie rumianki.
Nie ma lepszego miejsca na ziemi:
stąd bardzo blisko nad Bystrzycę,
rzut beretem do tamy w Zagórzu...
Czysto spływa fala dźwięków
z dzwonnic gdy uderzają serca.
Przestaję się już ociągać, rozglądać.
Czas wracać. W alejach las krzyży,
gazony, marmurowe posągi. Siąpi.
Z trudem uchylona brama trzaska
tak szybko. Powraca cisza. I myśl,
że pamięć musi mieć swoją cenę.
Szkatułki.
Najlepiej wybrać tę z warstwą solidnej politury.
Zatrzymuje cynamonowo-czerwone odcienie
na gładkiej powierzchni, odbija barwy od krawędzi
rzeźbień. Po bokach ma mosiężne klamry, górą
okucia na ozdobne śruby, a w środku atłas
wypikowanej bieli z upiętą na gumce falbaną.
Zdecydować się na porządnie wykonaną w mahoniu.
Tak pojemną, że wchłonie bez problemu sznurek
wytartych, drobnych paciorków, starą książeczkę
w twardej oprawie z pomiętymi rogami, niemodne etui
do pary z okularami, szmatki jedwabne i bawełniane,
metalowe kółeczko, trochę włosów, skóry i jedną różę.
Przemyśleć dołożenie grosza na szczęście, złotego
medalika, za to koniecznie dorzucić dotyk, spojrzenie...
I to czego nie idzie nazwać, a co też będzie schowane
pod szpalerem cyprysów, pod bladą taflą piaskowca
z wykłutym paskiem nadruku, przy której każdy
otwiera się własnym kluczem w nikłym płomyku.
Dom z kurantami.
Poranek coraz śmielej dotykał fasady.
Kołysał stelażami lipowych parasoli,
furkotał szypułkami i opadał na bruk
setką seledynowo-zamszowych kulek.
Z pnia spływała wąska strużka cienia
do ogrodu: na drzemiące jeszcze pąki,
zjeżone agresty, na sennie spoconą trawę.
Wszędobylskie mrówki ciągnęły po murze,
a za nimi brzask wchodził na górny taras.
Przyłapana przez świt w koszuli nocnej
błądziłam wzrokiem po dachach.
Gdzieś tam gdzie znajome poddasze
kamienicy naprzeciw parku z Podkową,
gdzie rząd okienek, wypukłe gzymsy...
a potem w myślach do paru starych zdjęć
przy fontannie, i może nawet aż do Dąbia
w kieleckie na siedem lat przed wojną,
do Hyżnego w najmroźniejszy luty stulecia.
Na chwilę zatarły się płaty czarnej papy,
wypiętrzyła słomiana strzecha za krzywą furtką,
wiązki ziela nad drzwiami sieni czy komory.
Bielone wapnem bale, białe płótno oprychówki,
białe, wąskie ręce nabierające wodę z cebrzyka.
Piękne w eleganckich rękawiczkach za łokieć,
takie bliskie na lata dla pary szerokich dłoni.
Zza budynków wyrosła żółta kula,
oślepiająco przyszła świadomość.
Najwyższy czas na poranny przemarsz
po piętrach, po wszystkich pokojach...
tylko nakręcone zegary ruszą z miejsca.
W półobrocie.
Stukanie o parapet, bajdurzenia cukrówek,
wymykające się z kuchni głosy i zapachy
jak od zawsze,
jakby wczoraj
umiało się powtarzać
w echu prawie tych samych tonów i spraw:
rdzewieją kłódki, zarasta tu i tam zielskiem,
znowu kotka przyniosła brzuch,
podkradł się wyżeł sąsiada,
podskoczyły opłaty...
Małe i duże historie, anegdoty, opowieści.
Ludzie, dla których jeszcze jestem wtopiona
w panoramę miasteczka, w uliczkę z lipą,
w niewielki rynek i ławkę w "dziesiątce" tak,
że chciałoby się wrócić.
Wrócić tu, skąd "pośpiech" musiał odejść
w nieznane przyczajony w skórzanej walizce
z paroma drobiazgami, zawieszony jak ja
na kartkach, w kopertach z innym adresem.
Podskakuje ciśnienie,
podkrada się smutek.
Znowu myśli przynoszą to coś,
co próbuje na koniec dotrzeć żwirową aleją
bliżej niż kiedykolwiek wcześniej bywało,
co chce powtarzać
od wczoraj,
od zawsze,
szeptem prochu rozsypać się na mahoniu,
zjednać z ciszą pod powieką kamienia.
Dodane przez ElminCrudo
dnia 23.09.2007 06:39 ˇ
4 Komentarzy ·
831 Czytań ·
|
|