Ten, który mnie zadręczył, stoi dziś przy tobie.
Doświadczaj go w oddaleniu. Kolor i proporcja,
precyzja i osłona - podążą za tobą i ocalą cię.
Nie spożywaj pokarmów, a nie rozbije ust twoich
o skrzydło. Nie nazwie cię najdroższym. Nie uderzy
diamentem w twarz jakby mierzył w szklaną elipsę.
Pomiędzy moją pieśnią a twoją skargą, Jeremiaszu,
nasz Bóg piękny jak anagram. Jak płótno malarza
przebitego lustrem. On się nie uskarża - jest morzem
i łodzią, fiolką tabletek, elegią, gwiazdozbiorem.
Coraz trudniej mi go wielbić - trudniej niż mierzyć
do siebie w letni wieczór z broni, gdy nie ma nadziei
na ranę, na dym oddarty od powietrza. A wszystkie
narody ziemi znaczą tyle, co dzban mokrej gliny,
z którego się pije, w którym się obmywa, zanurza
resztki palców. Oby nasz Bóg nigdy nie zwlekał.
Nie zniósłbym, Jeremiaszu, gdyby to serce z wody
i popiołu, przez które oślepłem, przełamało promień
i spaliło mnie żywcem. Noce są długie, paschy przenikliwe:
łudzę go jeszcze świętymi czynami. Jeszcze pokrzepiam.
Dla niego zasypuję otchłań krwią i ziemią.
27.04.2011 r.
Dodane przez Półksiężyc
dnia 06.05.2011 06:51 ˇ
10 Komentarzy ·
880 Czytań ·
|