urodziłam się w mroźną styczniową noc
w pokoju nagrzanym kaflowym piecem
jako kolejna kobieta
choć świat chyba nie chciał kobiet
matki pełne miłości i ciepła
niepowtarzalnej dobroci
empatii jedynej w swoim rodzaju
chciałam być matką
a kazano mi brać się z życiem za bary
twardo do upadłego
do ostatniego tchu do upadku
dzieci, dwóch synów i kwadraty ścian
bez koronkowych serwetek
bez domowych konfitur
obiadu przy wspólnym stole żyją szybko
nie mają czasu na wartości
ani na miłość prawdziwą człowieczą
urodziłam się w nocy i nie pamiętam
czy płakałam
za to teraz płaczę patrząc
na starą obcą fotografię
na parterowy domek w ogródku
przeciętym kwietnymi rabatkami
dwa drzewa konarami chroniące go
przed wiatrem i deszczem
jakaś pani w długiej sukni woła
do bawiących się dzieci
na pewno jest ciepło świeci słońce
zasłaniam dłonią drżące usta
pustka lodowata pustka i może jeszcze
|