Każdym wieczorem zabijam
kilka tysięcy aniołów.
Ich krzyk kumuluje się w weekendowe noce.
Strzępy piór wirują wokół drażniąc nozdrza.
Tylko przetrwać do rana.
Nad ranem.
Nad ranem ostatni żywy anioł
tuli mnie do snu obmywając swymi
łzami. W zamian zabiera moją męskość
ściskając ją kurczowo w dłoniach.
Równie wilgotna jak jego łzy. Słyszę jeszcze
ten rozpaczliwy,
poparty konwulsjami skrzydeł, szloch.
Lecz nie mija mojej twarzy drobna, aksamitna ręka.
Ani białe wyprężone piersi
- drżące kruche maszty falujące w oceanie id.
I zostaję już w cieple
rozsuniętych kolan.
Na cały dzień.
Opuchnięte od moich
ukąszeń wargi, z których czytam słowa.
Obłędu.
Szaleństwa.
Zniewolenia.
Wieczorem.
Wieczorem znów rzucam się z mieczem
między szeregi eterycznych skrzydeł.
Nie sypię garści prochu na tej drodze.
Dodane przez Artur Miścicki
dnia 28.08.2010 06:38 ˇ
9 Komentarzy ·
909 Czytań ·
|