|
Gdy byłem dzieckiem, urodziłem prawie,
Nie dałem szansy, by przypomnieć matki,
Byłem daleko i było po sprawie,
Ona gdzieś w domu, ze mną me manatki.
I nie wiedziałem, nie poczułem wcale,
Jak to pić mleko, wraz z uczuciem życia?
Jak cieszyć dniami, jak żyć w karnawale?
Od dnia narodzin, czyli od wyklucia.
I się starałem, potem, lata całe,
Zasłużyć bardzo, na uczucie wielkie,
Każdego ust ich skrzywienia się bałem,
Za złe czytałem, gesty innych wszelkie.
Lata mijały, ja wraz z nimi rosłem,
Lecz małe dziecko, pozostało we mnie,
Byłem tym samym, małym, głupim osłem,
I tylko co dzień, było jakby ciemniej.
I kiedyś w końcu, przyszedł dzień pojęcia,
Że strach ogromny, serce moje spina,
I miast spokoju, rosną we mnie wzdęcia,
Duszy i serca, żem głupia dziecina!
I jeśli będę, taki sam - proszący!
I jeśli lęku, powielę dni przyszłe,
To umrę w ogniu, który jest tłumiący,
Prawdę o sobie, a ta jest by kryształ.
Wtedy dotarłem, do przepaści rwącej,
I się rzuciłem, by uwolnić lęki,
I zobaczyłem, siebie w krwi płonącej,
Mej własnej, samej, i złożyłem dzięki!
I od tej chwili, oddech mam spokojny,
Miłość do siebie, i do Ciebie miła,
Dzień każdy miły, także taki znojny,
Bo ma godzina, w końcu mi wybiła!
|
|