Zresztą to nie był finał, to była uwertura. *
słońce zlizało zimę z dachów. nic więcej. mieliśmy parę gwoździ
i drewno kruche jak czerstwy chleb. tak mało nas było, choć każdy
wieczór zbierał czyjeś cienie z poszycia. nie uwierzysz, tatku. mijał rok,
a modlitwy wciąż niosły zapach krochmalu. o świcie sen jak jaszczurka
wpełzał pod kamienie. ciążył na skroniach. nie dośnił się jeszcze.
kiedy nadszedł maj, koła wrzynały się w błoto jak w żywą ranę.
dwie mile, droga u stóp miasta jak twierdzy. to w maju przyjechał stryj.
prosto z Davos. wiecznie z papierosem w ustach. całował piersi Maliny
i moje włosy. trzeciego dnia zwieźli fortepian, czarny jak śmierć,
jak mogiła matki po roztopach. brzezina pęczniała w deszczu.
nie wiem, co dalej. baby mówią, że pogoda. mamy dwa krzyże
i okno otwarte na oścież; powiało od wschodu i mówią, wyschnie -
gościniec, ściana, grób. jeszcze sny nie te. ale kiedyś zelżeją.
* J. Iwaszkiewicz, Brzezina
Dodane przez martar
dnia 24.07.2010 00:18 ˇ
13 Komentarzy ·
1137 Czytań ·
|