Na dwulecie mojej poezji
Wielkie sny się przed nikim nie otworzą z powiek
Trwają dalej w omamach i niezrozumieniu
Na drugiej stronie skóry wyszywając powieść
na żaglu, który zagna wiatr ku nie-istnieniu.
Zmieniają z wolna błękit w coś, co wyższe od nas:
kariatyd stropu nieba, niebiesko-zgniecionych
Tam Bóg sto supłów-fali: chmur na swoich wodach
zaplata aby jutro pamiętać odrodzić.
Ach, mara, rzeczywistość, nasze dwa bieguny
Mistrzowsko rozdzielone przed złączeniem w nie-byt
Naprężają się żyły tego świata - łuny
Aż pękną. Z ciemnej skroni, zawinięte w kroplę
Jak z listka spadnie życie, pełnią. Pojmie gwiazdy.
Gwiazdy są milczącymi punktami przestrzeni
Na przekór całej reszcie przepełnionej głosem.
***
Gdybym miał nazwać świat jakoś inaczej
słowem po prostu nagle go przemienić
By tak jak życie, co z ziemistych zmarszczek
Ciągle wypełza nie uznając cieni
w młodość powrócił w postaci imienia -
Tyle w nim trwając, ile je wymawia
Pewnie bym nazwał go po prostu ziemia
Lecz całe słowo wziąłbym w nieba nawias
I nie domówił, aby stał się wieczny
i się rozrastał nieprzerwanie sobą
w tysiąc domysłów - blask, zielony świecznik
Bo ten umiera, co siebie nazwawszy
Nie zauważa, że już jest za kropką.
zdania. podpisu. i wychodzi z kartki.
Dodane przez zygfryd
dnia 17.01.2010 03:51 ˇ
5 Komentarzy ·
705 Czytań ·
|