|
MIASTECZKO ZAMIAST MANIFESTU
(czyli - Nikt z przydomkiem po raz kolejny wciela się w rolę skryby powiatowego próbując powiedzieć cos ważnego o „Stowarzyszeniu Żywych Poetów”, nie opowiadając nic)
Miasteczko za oknem trzęsie się z zimna. Na terenie byłych radzieckich, a wcześniej pruskich, koszar po drugiej stronie ulicy, miejscowi proletariusze zbierają już złom na zimę, dokonując w czynie społecznym rozbiórki starych garaży. W parku otaczającym zgodnie z linią dawnych fortyfikacji tak zwane centrum - ostatnie obrady miejscowego ptactwa przed odlotem. W zamku na wysokim brzegu sarkofagi Piastów ustawione na wyższych piętrach, bo podziemia po powodzi sprzed kilku lat wciąż podchodzą wilgocią w rytm kaprysów Odry. Jeżeli w miasteczku jest jakiś charakterystyczny punkt, odróżniający go od kilkudziesięciu innych większych i mniejszych dolnośląskich miasteczek to jest właśnie zamek. Wszystko dzieje się w jego cieniu. Nawet „Europa” w podniszczonej skórzanej cyklistówce, toczący się codziennie w stronę skupu makulatury, mijający dworzec PKS - który zbudowano wokół starego drzewa, po to tylko, żeby je ocalić – nawet on dostaje tajemniczy zastrzyk energii, dworskiej sprężystości w ruchach. Może to złudzenie, nieświadome pragnienie, by z tego pejzażu obrzydłówkowatości wydestylować coś więcej, bo przecież gorzki afekt (tutaj parafraza z Nowaka Tadeusza, że oto stoją gorzkie miasteczka, bo gorzka jest ziemia) towarzyszy wszystkim, którzy zamieszkują mieścinę, która jest jak już nie wyrok, ale na pewno nie wolny wybór.
To jest ważne. Wydaje mi się, że bez opisania okoliczności przyrody, opowieść o grupie, nazwanej dwanaście lat temu - wiem, bardzo pretensjonalnie - „Stowarzyszeniem Żywych Poetów” - nie ma większego sensu. Ten mało kunsztowny i typowy sztafaż jest nieodłączną częścią tej opowieści, którą mógłbym, chociaż nie chcę, opowiedzieć. Może nawet boję się jej, bo zachodzi obawa, że jeżeli dzieje się tak, że trzeba już wspominać, to czas końca jest bliski. Nie jestem również pewien, czy quasi kombatanckie rozważania mogą być dla kogoś interesujące. Grupa się liczy i jest ważna o tyle o ile w jej obrębie pojawiają się ciekawe projekty artystyczne, realizacyjne, animatorskie. To z czego to się robi, jak się zdobywa pieniądze, jak się wiąże ludzi, jest kwestia drugorzędną dla odbiorcy. Bo trzeba wierzyć; użytecznie jest ufać; zbawiennie jest przyjmować – że literatura i cała jej otoczka, służy jakiemuś odbiorcy a nie samej sobie i tak zwanemu środowisku. Podobne historie w Polsce po 1989 roku można liczyć zapewne w setki. Jeżeli tę brzeską coś różni od pozostałych to tylko czas trwania i ilość osób z nią związanych. Takiego wiejsko-miejskie grupy harcersko-literackie tworzą się i rozpadają bez przerwy, ta jedna istnieje i zachowuje jakiś tam dynamizm od z górą dwunastu lat. Chociaż ostrożnie z tym dynamizmem, wiadomo, każda pliszka swój ogonek chwali, ale... Wystarczy wspomnieć dorobek zapomnianego już chyba przez ogół, nawet przez bliskich sąsiadów, Noworudzkiego Klubu Literackiego „OGMA”. Ile to? Czterdzieści książeczek, czterdzieści osiem. Nie spamiętam. Z podkreślaniem zdolności do przetrwania też trzeba być wstrzemięźliwym, bo wspomnijmy kilka lat temu anonsowaną serię wydawniczą chrzanowskiej grupy „Cumulus”, wydanej z okazji 15 lecia działalności. Pomimo tego czuć pustką, gdy się rozejrzeć wokół, nie dlatego, że nic się nie dzieje, tylko dlatego, że starzy przyjaciele, z którymi się kiedyś zaczynało – rozeszli się do domów. I trudno się temu dziwić, tutaj tak już jest, na tak zwanej prowincji. Nawet studentka pierwszego roku polonistyki nie zipnie z sentymentem za partyzantami literatury co ustali w biegu.
Można chyba sobie darować odtwarzanie chronologii, dopisywanie kolejnych fiszek-kalendariów, wyliczanek nazwisk byłych, obecnych i satelitarnych członków. Zajęłoby to wiele stron, a dwanaście lat to – jak można się domyślić - kopalnia anegdot, to nieodkryte biografie kilkudziesięciu osób, które przez pewien czas pozostawały w bliskiej relacji z brzeska grupą, którą w dalszej części mojego zeznania, będę nazywał po prostu – Stowarzyszeniem. Gdyby ludzie tworzący Stowarzyszenie spotkali się w dużym mieście, być może założyliby jakiś ideowy korpus literacki, wygłaszaliby manifesty, już dawno mieliby za sobą debiuty, i zapewne tworzyliby bardzo luźną strukturę powiązań towarzyskich, której niepotrzebna byłaby nazwa, bo już dawno wymyśliliby ją krytycy. Powstałaby być może jakaś nazwa w stylu „ultranaiwny neoteoklasycyzm postbrulionowy”, albo równie nośne określenie. Tymczasem nic podobnego. Czuje się zatem w obowiązku wyjaśnić istotne, chociaż pozaliterackie przyczyny, dla których nie powstał żaden manifest, deklaracja brzeska czy inne zawołanie programowe. Przyczyny dla których pisanie pozostało sprawą bardzo indywidualną, osobistą, nie stanowiąc warunku koniecznego przynależności do siatki osobistych , organicznych powiązań; przyczyn dla których zapewne nie wyrosną z tego podglebia jakieś zjawiskowe postaci luminarzy życia literackiego (chociaż kto wie, chciałoby się). W takim miejscu jak Brzeg – manifestem jest to, że się w ogóle coś takiego jak Stowarzyszenie powołuje do życia, że się z czasem próbuje wyrastać ponad opłotki, że się trwa. Manifestem jest niekonieczne istnienie. I proszę mi wierzyć nie jest manifestem prostym, łatwym, przychodzącym z braku innych idei. Wszelkie zaklęcia teoretyczne zabiłyby to, co jest najżywsze. Nadbudowana literacka tylko towarzyszy pokrewieństwu wrażliwości, zabliźnionemu zdumieniu nad światem, czasem jest wstępem do przyjaźni. Swoiście rozumiana „literackość” grupy nie jest samoistnym celem bycia, ale sposobem na to bycie, bycie z sensem, który nosi w sobie inny człowiek. Ludziom i w ludzi trzeba wierzyć, zdaje się podpowiadać miasteczko za oknem, gdy to piszę. Ludziom, w ludzi i jeszcze w to, że jesteśmy zdolni do rozmowy. Że moja-twoja historia znaczy, chociażby dlatego, że zostaje opowiedziana i wysłuchana. Bez tej świadomości – nie dałoby się chyba wytrzymać ani tutaj, ani nigdzie indziej, tylko tutaj mniej jest rzeczy, które mogłyby tę oczywistą prawdę zagłuszyć.
Z pozoru Stowarzyszenie rodziło się z boku nurtów, na mieliźnie, odsypisku, ale nie był i nie jest to zamulony staw przydrożny. Żadnych manifestów, jako się rzekło, ale może kilka skromnych odkryć, czy chociażby potwierdzeń, replikacji, pierwszych kroków, spotkań - które być może zapamiętają autorzy, gdy już nie będą musieli się bić o swoje miejsce w szeregu. Być może ktoś wówczas wskaże ten „kleks na mapie” jak z wiersza Brodskiego i powie – a jak zaczynałem, to tutaj spotkałem takich ludzi… Bo przecież jednym z pierwszych arkuszy autorskich w art.-zinie „BregArt” miał Wojtek Brzoska; bo przecież zanim proza Karola Maliszewskiego ukazała się jako zwarta pozycja książkowa, nominowana przez kogoś do „Paszportu Polityki” – ukazywała się we fragmentach w „BregArcie”; tamże na rok przed drukiem u „Prószyńskiego” fragmenty autobiograficznej prozy Jarosława Klejnockiego. I krzepi jak cukier w kostkach fakt, że malutkimi kroczkami, bez większych środków finansowych, głównie przemyślnością, kombinatoryką, dobra wolą – ten mikro-instytut literatury naiwnej i stosowanej ciągle nadąża, nie stoi w miejscu. Bo wciąż więcej jest planów na przyszłość i pomysłów do realizacji niż środków, ludzi i czasu, a przede wszystkim – kto wie - może i rozumu. Bo ciągle czegoś się od nas chce, i ktoś do nas chce ( a jak uczy Dobra Księga, komu się więcej dało, od tego się więcej wymagać będzie). I zdumiewa to, że nie wiedzieć skąd – znajduje się energia pod postacią ludzi, pieniędzy i rzeczy by kolejne projekty oblekać w formę. Bo przecież co roku, po skończonych literackich konfrontacjach „Syfon” , mówimy sobie, nie, stanowczo dosyć, pora się zabrać za cos poważniejszego. Zacząć grac w tenisa, jeździć na rowerze, sprzedawać atlasy samochodowe, handlowac papierem toaletowym. A jednak ledwo się skończy i już klikkliklik lecą pytania przez interet co będzie za rok i kiedy i z kim. I tak to jest.
Dosyć naturalną koleją rzeczy, Stowarzyszenie staje się czymś na wzór szalupy dla rozbitków z innych grup, podobnych do brzeskiej, które w podobnym czasie zaczynały, ale rozsypywały się, zgodnie z prawem naturalnej selekcji. To stąd w tym składzie osobowym postać Julka Gabryela, który przecież zaczynał w Kluczborskiej ekipie „Klubu S(c)alonych Tfurcufff”; to stąd Lena Jedlicka z Kędzierzyna-Koźla, która nie trafiła już na animowany u początku lat 90-tych przez Ryśka Haję klubik literacki. Być może ten proces będzie trwał z korzyścią dla wszystkich. Nie wiedzieć kiedy - jak precyzyjnie określa umowa nieodpłatnego użyczenia – „5 metrów kw. Hallu galerii sztuki współczesnej w ratuszu, pomiędzy ściana nośną od strony dziedzińca a końcem schodów prowadzących do biura galerii” – stało się ważnym miejscem spotkań, siedzibą instytucji, której trwały majątek mieści jeden regał z książkami z demobilu i szafa z sekretarzykiem. Struktury ważnej dla jakiejś części światka literackiego. Chyba nie tylko lokalnego, powiatowego. Ale to zobaczymy wszyscy gdy to wszystko, całe to Stowarzyszenie harcersko- literackie, partyzanctwo poetyckie, albo mafia - jak mawiają dobrze poinformowani w mieście – przestanie się kręcić i przejdzie do historii i tego, co ona naprawdę oznacza – zapomnienia. Bo nie ma wątpliwości, że kiedyś taki czas nastąpi.
Więc tak, to wszystko kiedyś wróci do normy, podpowiada miasteczko za oknem, które wiele już widziało i wie lepiej ode mnie. Ono też, zasmęcone październikiem, zdaje się być najlepszym manifestem a zarazem metaforą, wskazującą poetom i literatom miejsce w szeregu. Nie wierzcie telewizji, radio, spędom piwnym lub szkolnym („Pani powiedziała , że jak zadamy panu pytania to dostaniemy piątki...”). Zajrzyjcie do takiego miasteczka i wszystkie proporcje się wyprostują, ustalą, wyklarują. Zobaczycie może wtedy Józka co ma kiosk przy dworcu, który przeczytał, jak sam mi mówił, tomik tego całego Zacharewicza, od deski do deski („Europa” pewnie wtedy już przeliczał czy starczy na wino i nową, skórzaną cyklistówkę z tych kartonów co je dzisiaj przywiózł).Zobaczycie jak Pan Janek, co go Rych Słoneczny trzy razy wyprowadzał z imprezy i grzecznie tłumaczył, że nietrzeźwym wstęp niewskazany wraca, siada w pierwszym rzędzie i na koniec czytania wierszy powie: „o k...k...kurwa ale p..p..piękne”. I cholera wie, może tak warto. Tutaj właśnie istnieć przez chwilę, przez czas jaki potrzebny jest przechodniowi przebyć drogę od chrzcielnicy w gotyckim kościele św. Mikołaja do alejki wysypanej żwirem wśród bukszpanu i jałowca na przedmieściach? Tym kilku ludziom na miejscu opowiedzieć historię życia. Jeżeli ktoś usłyszy ją na zewnątrz powiatu, świetnie, znakomicie – ale wtapiać się najlepiej jak się potrafi w tę liryczną panoramkę dzierganą na płóciennej surówce, a równocześnie rwać ja od spodu i wychodzić w otwarte pola, tam, zaraz za rogatkami, szukać głodu w bruzdach, płoszyć gawrony kradnące nasienie, nie odpowiadać zbyt łatwo na zadane życie. Być od tego wszystkiego trochę lepszym człowiekiem. A że akurat przez wiersze? Ktoś tak sprawił, że jednak nie jako koło filatelistów, nie hodowcy kanarków, ani zbieracze złomu – chociaż wymienionym nic z ludzkiej godności i heroizmu nie odbiera to przypadkowe zestawienie, a tym o których miał być ten tekst, nic nie dodaje fakt, że zamiast zbierać stare pocztówki – piszą, pisali i może jeszcze o nich ktoś usłyszy. Nie o to chodzi. Tak naprawdę, to my już idziemy, już nie przeszkadzamy, w zasadzie, to my w zupełnie innej sprawie.
|
|