|
Jarosław Moser – ur. 1963. Wiersze publikował w „Odrze”, „Akcencie”, „Portrecie”, „Kresach” i „PKPzinie”. Laureat kilku konkursów poetyckich, m.in. im. C.K. Norwida (2010, II nagroda), im. Z. Morawskiego (2009, I nagorda) oraz konkursu za 100 $ (2008, I nagroda) konkursu. Na Poezji Polskiej jako mars.
POLE CUDÓW
zaczęło się od historii z ręcznikiem.
połowa lipca, balkon z widokiem na miasto.
analizowaliśmy metaforę mostu
u katarzyny sieneńskiej. miałaś wtedy
dni płodne, płytę z symfonią mahlera
i tę pierwotną, nieokrzesaną, niepojętą,
wściekłą miłość -- z ograniczoną wolnością wyboru.
jak czerwone światło skaczące po dłoniach.
złota rybko, proszę o dostęp do maszyny czasu.
przewiniemy taśmę do tamtego punktu.
podasz mi ręcznik, ale ja nie wytrę ci pleców.
czerwone światło pobiegnie na ulicę,
między cudze oczy, potem pójdzie po moście
trzymając się zimnej, żelaznej poręczy.
skończą się dni płodne i symfonia mahlera.
ty powiesz jak zwykle, że gdy mu śmierć błysnęła
przed oczyma, zdjęła pajaca drżączka tak silna,
że w tym dygotaniu trzeszczały mu spoidła
drewnianych nóg i dźwięczały cztery cekiny
ukryte pod językiem.
ja udam, że śpię.
JASKÓŁKI I BOCIANY
te głośne westchnienia, jakby coś ją bardzo bolało,
zrozumiałem znacznie później. tamtego lata żar
uciekł z pieca i unosił się nad polami zawiązując
bochny na wąsatych źdźbłach. po wsi krążyły
pogłoski o wojnie, a ja miałem sen o czyszczeniu
desek. pamiętam wyraźnie siebie. pamiętam smak
zsiadłego mleka na gorących kartoflach, przebudzenie
w środku dnia i głośne westchnienia w głębi
stodoły. o zmroku pachniało motylami, jaskółki
i bociany zamieniały się w dom stryja. pewnego dnia
stara gospodyni przemówiła i poznałem legendę
gromnicy. tyle było jaszczurek na rozgrzanych
kamieniach, a stawy kumkały smutno jak wdowy
po dniu, albo jak kochanki słońca porzucone pod lasem
bez żadnych wyjaśnień. koła wozu obracały się
za człapiącymi kopytami starej klaczy, a ja wierzyłem,
że dobro zawsze zwycięża, a świat jest wielkim ulem,
który ze wszystkich stron gęsto ocieka słodyczą.
IGOR
z daleka wygląda jak wielka wąsata kobieta w łapciach.
przechodzi zawsze w milczeniu, ciągnąc za sobą falę
dziwnego nic. koledzy pytają: Igor, ile ty masz dzieci?
a on się śmieje. kiedyś jego rodzice strasznie się kłócili.
rósł wolno i cicho – mama go poprosiła, więc został lekarzem.
ale umierała z bólem zęba; zaskoczony drżał na brzegu łóżka.
wybacz, ale muszę to powiedzieć: w wigilię matka zawsze
objadała się bez umiaru i trzeba było wzywać pogotowie.
dzieciak płakał ze wstydu. ojciec palił papierosa.
z drugiej strony głupio tak umierać z bólem zęba.
a z ojcem było tak, że już mieli go wypisać ze szpitala,
ale on był zmęczony – położył się i umarł.
Igor ma starszych braci. rosną na nich długie gęste
brody. jednemu amputowali nogę – ma teraz dobrą niemiecką
protezę. od kiedy Igor zauważył, że na końcu zawsze jest
śmierć, bardzo się uspokoił. czasem siedzi i patrzy
przez szybę; rodzice kłócą się w nim jak dawniej.
ale przecież kiedyś wszystko się zmieni, stare rzeczy
przeminą, sąsiedzi zapomną, zawsze zapominają,
bo ileż tych obrzydliwie realnych historii może pomieścić
pamięć sąsiadów? spadnie śnieg, nastanie cisza. echo
zapyta: Igor, ile ty masz dzieci? policzy w myślach
i wyjdzie mu mniej. bo wszystko jest tylko echem.
WIZJA LOKALNA
on podobno jeszcze wydzwaniał, szalał z zazdrości, potem zaczął pić.
ale ona zmieniła numery i zamki, kupiła dwa wielkie psy do pilnowania
obejścia, a jego listy paliła nie otwierając kopert. wojna w Hiszpanii
wybuchła latem. pojechał na front; zabił wielu umundurowanych
mężczyzn, za co inni umundurowani mężczyźni dali mu medal.
był ranny; potem utykał na lewą nogę rozchodząc się popołudniami
po kościach miasta jak stary, urojony ból. ona miała wtedy młodego
kochanka, fordansera o południowej urodzie i niezmordowanych
biodrach, który pewnego lipcowego wieczora utonął w jeziorze
niedaleko Paryża. to ją załamało. pozamykała okna, drzwi, albumy,
korytarze światła i strumienie obcych słów. zaczęła palić opium.
pozostawione sobie psy z głodu i rozpaczy o zmierzchu rzuciły się na nią.
do szpitala trafiła w stanie krytycznym. on tymczasem pił. zamieszkał
z młodą prostytutką, której uczuć i myśli nie pojmował. w owym czasie
zaczął malować obrazy, lecz były zbyt mroczne, aby ktokolwiek ich pragnął.
pewnego dnia w paryskiej mansardzie odnalazł go list napisany jej ręką,
że umiera w szpitalu przy Rue Fessart i że kiedy się rozstawali, była
w ciąży. podała mu adres siostry, u której mieszkał chłopiec. on poszedł tam;
niosąc ze sobą zapach papieru i nagle odzyskany kolor jej kokardy.
przybrana matka nie chciała oddać dziecka. musiał je porwać i uciec z kraju.
chłopiec był niewidomy. przez Niemcy na fałszywych papierach dotarli
do Polski. zatrzymali się w pewnej skromnej mieścinie i wynajęli pokój
nad zakładem fryzjerskim. wkrótce wybuchła kolejna wojna. po klęsce
kampanii sąsiad zgłosił na posterunku, że dwaj żydzi – ojciec i syn –
ukrywają się w pokoju na piętrze. gdy weszli tam żandarmi, syn spał,
a ojciec mył nogi w miednicy. parę dni później byli w Buchenwaldzie.
tam ślad się urywa. jakiś czas po wojnie obok zakładu fryzjerskiego
wmurowano pamiątkową tablicę. w święta państwowe dzieci
z okolicznych szkół przynoszą tu kwiaty i przez minutę stoją w ciszy.
TIMOTHY L. DEMENTUJE
to nie ja wzburzyłem wasz ocean garścią
meksykańskich grzybów. to przypadkowa zbieżność
imion. mój ojciec dorastał w czasach wielkiego
kryzysu, widział bankrutów skaczących z okien
stylowych kancelarii, mijał czarnoskórych
bezrobotnych, którzy tańczyli z głodu na ulicach.
wszyscy umrzemy. wcześniej czy później. na przykład
mój ojciec wymyślił trik ze strzykawką. odlatywał,
a ja trzymałem go za nogi. aż kiedyś mi się wyrwał.
waliłem pięściami w zamknięte drzwi, płakałem.
więc to ironia losu, że mylą mnie z tamtym.
kiedy byłem młody, wertowałem księgi chińskich
mędrców. wreszcie zrozumiałem, że życie nie ma
głębszego sensu i zawsze kończy się śmiercią
albo ciężkim kalectwem. pamiętam, jak mój ojciec
oddalał się w nieznanym kierunku pohukując
jak sowa, która wszystko wie; a przecież
nie wiedział nawet, że nie jest moim ojcem.
|
|