tamtego dnia niebo obrodziło w meduzy, lecz nie dał go nam
bóg w łachmanach, ani bóg zagubiony w zbożu. Manhattan
wytopił je z majowego powietrza. byliśmy dziećmi - a to dobre.
jedliśmy pszczoły, laliśmy jad w martwe oko zajezdni lokomotyw.
na torach płakała naga dziewczyna. w słońcu drżał jej ślubny tren
z podkładów, szyn i chłopięcej śliny. kto powiedział:
sen jest żniwiarzem?
obudził nas odgłos upadającej stali. roztrzaskiwanie
gwiazd na bocznicy. światło wlewało się w chmury, pęczniało
jak żeremie. gołąb udawał sowę, kobieta udawała orgazm.
mąż udawał, że wraca z pracy. udawaliśmy sny z innych
wierszy. choćby wizg jeżyków, rozbite brwi, albo grudki ziemi
tętniące na czole. zawijano nas w papier, przeżuwano w szkołach.
a teraz jesteśmy tu wbrew Tołstojowi. Emerson bywa czasem
nieznośny. przychodzą zmarli z innych książek, ale nadal język jest
zmysłem. deszcz ma smak i walczymy o rzekę. jej barwę i zmienne
linie zmarszczek. dźwięki są miękkie albo ranią. w podniebieniu
osiada coraz więcej liter. będą obdzierać nas z krzyku i milczenia
aż pęknie wieża, eksploduje ciśnienie i wyjdziemy stąd głodni
wprawieni w biel.
Dodane przez Iv Burgund
dnia 21.05.2008 16:57 ˇ
5 Komentarzy ·
913 Czytań ·
|