lało jak z cebra, ulice dymiły oparami. mogło być późno w nocy lub wcześnie rano
szeleściło wilgocią na porzuconej reklamówce i w ściekowej kracie przy krawężniku
marionetki cukru ukryły się pod wiatą czekając na transport do własnego kubka
i dwóch kostek cukru. dalej dwa w jednym cienie pod chmielnym neonem
naiwnie szukały dziur w ołowianym niebie. minął je jak porażkę własnych snów
uwolniony od hipokryzji trzymania się rzeczywistości tożsamej otulinie sensu
na moście splunął, a ślina jak deszcz dołączyła do atomów trafu i przeznaczenia
odetchnął jak dezerter bezpiecznie oddalony od prawdy
są ludzie którzy nienawidzą tak, jak oddychają
uchronił przed nimi pióra w zagadce z dzieciństwa, że nie trzeba rozumieć, by czuć
tak jak karmić ptaki między zabawą, a czekaniem. szedł dalej zamaszyście, potem biegł
niby uwolniony, a gubił kroki przed spopielałymi słowami. niby wiedział że nie wolno
męczyć uszu bolącym minionym i całować powieki jednorazowych kochanków
bo to jak oswoić samotny lot ćmy do najbliższego źródła. bo to jak przystanek
na najbliższej stacji. przejechał ten zakaz. wylał siebie jednorazowo bez gwarancji
nie zatrzymał się gdy pod nogi wysypał śnieg. otworzył dłoń i łapał jak motyle
nieskończoną fugę wyobrażeń o gwiazdach. z tym bukietem zdążył zanim wsiadła
z uśmiechem wyrzucił drugą prawdę
piekło to ludzie z wiosłami zamiast dłoni
miała je złapać bo przecież miał jej modlitwę. przeczytała jego oczy jak gazetę i wysiadła
została okładka z pamięci emocjonalnej i serce co nie lubi zostawać na mokrym krawężniku pojechałem z nim dalej, ostatnia prawda też się rozsiadła, z faryzejskim zadowoleniem
ludzie to wyobrażenia własnych obietnic
Dodane przez boz
dnia 16.10.2007 11:37 ˇ
9 Komentarzy ·
898 Czytań ·
|