Rzucam się w gęstą czeluść leżącą na drodze.
Łykam błędną źrenicą czarny płomień blasku.
Goreję płomieniami drzew smolistych trzasku.
Śmiejąc się, cały płaczę. Tańcząc, sonet tworzę.
Z niebiosów Cavalcanti ostro trzyma wodze,
Bym z grobowca Petrarki nie usłyszał wrzasku.
By Lentini spokojnie dumał w swoim lasku
A Lopez de Mendoza nie płakał, że szkodzę.
Verlain mnie jednak wspiera, szepcze, abym pisał.
Szekspir zaś z pobłażaniem śledzi me występy
Gryphiusa, też pochwalny, jakbym głos gdzieś słyszał.
Zadura z Barańczakiem świat mój ukołysał,
By z kaskady słów prostych poczynić postępy.
A Rimbaud podpowiada bym poezją dyszał.
|