|
Czterech pancernych i psa, przypomniałem sobie pomiędzy świętami a nowym rokiem. co prawda wiersz mi z tego nie wyszedł, ale i tak nie mogę się oprzeć chęci podzielenia się z Szanownym Towarzystwem, efektami rozmyślań nad dalszymi losami bohaterów.
Czterej pancerni i pies. Ciąg dalszy.
Młodzi Kosowie z Szarikiem, zamieszkali u ojca Janka w Gdańsku.
Marusia, zaczęła pracę w szpitalu miejskim, będąc siostrą przełożoną, z ramienia NKWD.
Janek, nie tracąc stopnia oficerskiego, płynnie przeszedł do pracy w Urzędzie Bezpieczeństwa.
Choć mieli się nie źle, to o samodzielnym mieszkaniu nawet nie było co marzyć.
Mimo iż ojciec im zbytnio nie przeszkadzał w miłosnych karesach, bo najczęściej wracał do domu dobrze nad ranem, a to w urzędzie go coś zatrzymało, a to do kasyna zajrzał, lecz na kaca stawał się zgryźliwy i atmosfera gęstniała od iskier.
Wybuch nastąpił, kiedy na jaw wyszły efekty nieobecności taty, i Ogoniok zaszła w ciążę.
Nie żeby się teść nie cieszył. Cały tydzień pił z radości, że w tych ciężkich czasach wnuka doczekał, ale postawił ultimatum. Ktoś się musi wynieść. Trzy dorosłe osoby, niemowlę i pies, na 46 m2, przy permanentnym braku prądu, wody, gazu, to zdecydowanie za dużo.
Rada w radę, padło na Szarika.
W końcu nie na zawsze się rozstają, a poza tym podrzuci się go do któregoś z przyjaciół.
Do Tomasza, gdzie będzie mógł sobie pohasać nad Wisłą, albo do Gustlika, gdzie Beskidy będą mu przypominać rodzinny Sichote-Aliń w Ussuryjskim Kraju. Do Grzesia, to ciut daleko, choć tam to by miał używania, u stóp Kazbeku. W przymusie, i to dało by się załatwić.
W ostateczności, w Warszawie mieszka Wichura. Co prawda ruiny, to niezbyt przyjazne miejsce dla psa, a i za kapralem Szarik nie przepadał, no to przez jakiś czas dadzą sobie radę. W końcu nie na zawsze.
Idzie nowe. Cały kraj, pod kierownictwem Partii, rusza do odbudowy.
Za dwa, góra trzy lata, każda rodzina będzie miała własne mieszkanie. tz. rodzina obrońców władzy ludowej. Lud, niestety będzie musiał ciut dłużej poczekać. Ale obrońcy nie mogą. Obrońcy muszą być wypoczęci i syci. Nie mówił to już Gustlik, że na głodniaka to żadna tam obrona?
Tam przy śluzie. Pod Rittzen.
Ech! To były czasy!
Janek za dwa lata awansuje na kapitana, Marusia odchowa potomka. Musi być syn. No nie może inaczej. Dziadek koniecznie chce wnuka. Przeprowadzą się na nowe, i Szarik wróci.
Pewnie na początku będzie zazdrosny o Bolka, bo dziadek, to już nawet imię wybrał, ale to mądry pies, i pokocha bezgranicznie. Nawet jak będzie dziewczynka.
Co to dla psa trzy lata. W sile wieku. Za dwa, będzie miał pięć. Jeszcze dobre dziesięć może się uganiać za patykami rzucanymi na spacerze w parku, przez Bolesława.
Och Kuleczko ty moja ukochana, serce krwawi, boś ty jak brat, ale widzisz, tak już musi być.
No i zaczęły się schody.
Pierwszy z listy wypadł Tomasz.
Wróciwszy do domu, z dwoma medalami, rowerem, patefonem, i rzecz jasna harmonią, całym sercem włączył się w wdrażanie reformy rolnej. Stary go strofował, że gospodarki nie pilnuje, i jeszcze sobie biedy napyta, ale co on tam wie. Pod Reichstagiem go nie było.
Nie było go też, bo pojechał do Kozienic, jak Tomka w samych gaciach wywlekli z chałupy, nieco po północy. Chciał założyć buty, ale pasowały na jednego z ludzi "Drągala", a ten wolał je mieć nieubłocone. Zresztą daleko nie szli. Nad rzeką, na tym po części uschniętym, go powiesili. Że nie było żadnego większego kamienia pod ręką, to zepchnęli go z kopczyka uformowanego z darni. Nieco nisko wypadło, i Tomasz z dobre dwie minuty, ufajdanymi stopami rzeźbił w nim fantazyjne wzory.
Stary Kos to się tak przejął, że tydzień nie trzeźwiał.
A jak Marusi było ciężko!
Janek pałał rządzą zemsty, ale najpierw pies.
Szarika do Gustlika, i na Drągala przyjdzie panika.
Jednak ta najpierw przyszła na Janka.
Bite osiem godzin tłumaczył się gęsto w Urzędzie, że i owszem, on obywatela Jelenia zna, ale tylko z wojska, i od dłuższego czasu, raz z powodu jego braku, a dwa, z powodu odległości, w żaden sposób się z nim nie kontaktował, i nie wie co się z nim dzieje.
No to się dowiedział.
Jeleń z Honoratą wrócił i do Skoczowa, i do pracy w kuźni.
Było im jak w niebie.
Honorata dbała o gospodarstwo, a Gustlik zażywał poważania. Raz wśród załogi, jak na bohatera wojennego, a mino to swojego chłopa przystało, a dwa, zwierzchność patrzyła na niego łaskawym okiem. Do PPeRu wstąpił jako jeden z pierwszych.
Dość wyzysku cudzej pracy! Tu na zakładzie musimy być jak pięść! Jak jego załoga pancerna! Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego!
Poszedł za tego jednego. Na dodatek sam. Skoro Rada Zakładowa nie chciała się ująć za zwolnionym z pracy kolegą, no to on sam się ujmie.
Kiedy jego ujmowali, to musieli robić to aż w siedmiu, a i tak trzech doznało wstrząśnięcia mózgu. Za co potem nim tak wstrząsnęli, że bez zębów, złamaną ręką i nogą trafił do celi.
Silny chłop. Wylizał się. Tylko nieznacznie kuleje. Na sprawie dostał 10 lat.
Honoratka wysyła mu co pół roku paczkę. Niby może raz na kwartał, ale ona woli rzadziej, a większą. Nie przelewa się jej.
No i co teraz?
Wygląda na to piesku, że będziesz gonił barany po kaukaskich halach. Elbrus, Kazbek, co za poeci je opiewali, żebyś ty czytać umiał.
Grześ co prawda umie, ale list będzie szedł bóg wie jak długo, a spraw pilna.
Będzie trzeba zapuścić żurawia, po linii bezpieczeństwa. W końcu od czego są koledzy, i koledzy kolegów.
Koledzy kolegów nie zawiedli.
Za to Janek był strasznie zawiedziony.
Czyż nie raz mówił temu tępemu Gruzinowi, że Lidka to nie dla niego dziewczyna.
Bladź, która da każdemu co ma przynajmniej o jedną gwiazdkę na pagonie więcej niż inni.
Już nad Oką robiła maślane oczy do porucznika. Tego co zgiął, jak jechali uratować batalion Baranowa, na przyczółku za Wisłą.
Ech. Zachciało mu się to ma.
Na Lidce, ni Elbrus, ni Kazbek, ni niebo na wyciągnięcie ręki, nie zrobiło większego wrażenia.
Za to pierwszy sekretarz Obkomu, i owszem. Zawsze miał dla niej dobre słowo, wino, co tak upojnie oszałamiało, a przede wszystkim pełnił w tej krainie obowiązki boga.
Czy bogu można się oprzeć?
Grigorij spróbował, no i teraz znów zwozi drewno tam gdzie zima trwa dziewięć miesięcy.
Głupi, naiwny, rogacz skarżypyta. Dycha, za podniesienie ręki na ustrój.
Co to, nie słyszał, że taką rękę się odrąbuje bez litości?
Lidce nawet było trochę smutno, ale bardzo smutno to jej się zrobiło po tym, jak wyszły spore braki w kasie obwodowej, a jej sekretarz zniknął w czeluściach Gułagu.
Pozbawioną czułej opieki, baby z Grzegorzowej wsi, jak Jagnę, wywiozły na kupie gnoju, i przepędziły kamieniami. Były by zatłukły, ale pop je powstrzymał, i tylko spaskudzona, poobijana, Lidka uszła z życiem. Zatrzymała się dopiero w Kijowie.
Chodzą plotki, że widziano ją w towarzystwie samego Nikity Siergiejewicza.
Tak to nie zginie, ale co z tobą piesku?
Wichura? Kapral Wichura, zatkana rura.
Pamiętasz, dzwońcu numer z szalikiem w wydechu?
I co by to było jak byśmy się wtedy nie załapali na ciężarówkę do brygady?
Pewnikiem dalej byśmy chodzili na tygrysa i nie poznali Marusi.
Ale jest, na dodatek z brzuchem coraz większym, więc goń ten wiatr co rychlej, bo jeszcze i on ci przeminie.
I przeminął.
Wichura z wojny wrócił Studebakerem US-6. Kosztował go dwie beczki samogonu, ale w miesiąc się zwróciły. Każdy potrzebował coś przewieź i to nie licząc się z kosztami. Trudniej było o paliwo, ale jak się posmaruje, to się jedzie. A że kapral znał tę prawdę, i wojskowych też znał wielu, to jeździł, aż się za nim kurzyło.
Najchętniej na ziemie odzyskane. Wrocław, Kotlina Kłodzka, Eldorado i Dzikie Pola w jednym. Zatrzymywał się wtedy u Szawełłów i z Józkiem wracali do Warszawy z dobrem trofiejnym. Wszystko szło. Czasami to nawet nie rozładowywali paki, bo ludzie na pniu brali. Bezpośrednio z auta.
Stryj Konstanty usiłował ich powstrzymać, bo to aura nie przychylna, śniegi wielkie przyszły, choć zima ma się ku końcowi, no i piątek trzynastego jutro wypada, a data to więcej niż nieprzychylna. Niechże lepiej posiedzą w cieple, za dzień, dwa słoneczko zaświeci, od razu będzie piękniej. Lecz ci nie mogli czekać. Jakieś głupie przesądy nie mogą im przeszkodzić w takiej okazji. Autentyczny koncertowy Steinway jest do podjęcia. Tylko oni o nim wiedzą. Jak się zwiedzą inni, to baj baj koncerta nie budiet. I nie było.
Na zakrętach, tych przy Radkowskich Skałach, co potem udawały Bieszczady, z hamulców poszedł dym i ciężarówka jak w dym poszła w skarpę. Może i by z tego się jakoś wykaraskali, ale fortepian zerwał się z mocowania z taką energią kinetyczną, przed czym Szaniawski przestrzegał, że dosłownie zmiażdżył szoferkę. Autor protokołu z miejsca wypadku, wzorował się chyba na Mariuszu Zaruskim, bo nie szczędził obrazowych opisów strun utytłanych flakami.
Ale tego Janek Marusi nie dał czytać.
Nie w jej stanie.
Do cholery, co się z Szarikiem stanie?
Przecież o rakarzu nie ma mowy!
W końcu zalazło się rozwiązanie. Dosłownie tuż tuż przed rozwiązaniem.
Szperając na pawlaczu znalazł rękawice jenotowe, co to mu na szczęście ta ździra oddała.
Że też prędzej o Jefimie Siemionowiczu nie pomyślał!
Kawał drogi jest, to prawda, ale też dobrze. W sam raz dwa lata, a może i więcej, zejdzie Szarikowi tam i z powrotem. A Jefim jak się ucieszy.
Zrobi się Szarikowi brezentową obrożę, zaszyje w nią list i paczkę papierosów. Chesterfieldów. Na Kuleczce oszczędzać nie myśli. Nawet jakby ruda pyskowała.
Gdzieżby tam pyskowała. Ucieszył ją ten pomysł wielce, tylko sugerowała, że może Jefim Siemmionowicz, którego choć nie znała, kazała w liście serdecznie pozdrowić, z machorki i ćwiartki gazety, bardziej się ucieszy, niż z jakiś dziwnych papierosów. Teść rozproszył jej niepokoje, zwłaszcza tym, że zobowiązał się nie tylko papierosy załatwić, ale własnoręcznie zszyć brezent. Co nie takie łatwe, bo gruby i igła ciężko przechodzi.
Nie łatwo też było Szarikowi wyłożyć gdzie ma biec.
Rękawice co prawda obwąchiwał uważnie, ale nie wiele to dawało. Znikał to tu to tam, ale po chwili wracał, niosąc to gałąź, to dziurawą oponę, a raz nawet przywlekł łuskę od 75ki.
Wiadomo. Pamiętał kaliber Rudego!
Janek prawie tracił nadzieję, aż w końcu, prawie po tygodniu ćwiczeń z jenotową skórą, szczeknął ze zrozumieniem, połasił się o nogi pana, liznął w policzek na dowidzenia, i pognał na wschód. Niespiesznie, ale wytrwale. Jak by wiedział, że przed nim, tak na oko 10 000 km.
Równie niespiesznie, i równie wytrwale, Janek zabrał się za likwidację bandy Drągala.
Było z tym nieco ambarasu, bo to za młody i tak dużą akcją nigdy nie dowodził, a to znajomości ma jakieś podejrzane. Na całe szczęście miał też nie podejrzane znajomości.
Generał, ten co go w Sielceach jeszcze pułkownikiem poznał, i nie raz Szarika za uchem drapał, poręczył, ponaciskał, i teraz na czele trzech kompanii KBW, porucznik Jan Kos zagłębił się w puszczy kozienickiej.
Skrzetuski kozaków, Kmicic rajtarów, Wołodyjowski ordę, tak sprawnie nie podchodzili, jak Kos Drągala. Czujny jak kokosz wodząca pisklęta, przebiegły jak lis, szybki jak żbik, bezlitosny jak niedźwiedzica broniąca piastuna, w niecałe dwa miesiące, oczyścił puszczę z nieprawomyślnego elementu.
Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Nie ma więc co biadolić, że te kilka chat z dymem poszło, tu i ówdzie, ten i ów, na piwo do Abrahama. Grunt, że grunt pod stopami Drągala zapłonął żywym ogniem.
Za Tomasza! Dobra nasza!
Syty zemsty i chwały, tak brawurową akcją, wpadł w oko człowiekowi co to się kulą nie kłaniał, a ten wyciągnął doń pomocną dłoń i ściągając do stolicy. Z awansem, podwyżką, zaś przede wszystkim trzypokojowym służbowym mieszkaniem na Pradze. Na specjalnym osiedlu resortowym. Pora była najwyższa.
Bolesław Aleksander, bo jakże by Ogoniok mogła córkę urodzić (Aleksander, po dziadku Marusi, tym co to zginął na odesskich schodach), chłop na schwał, 3900 na starcie, miał już ponad pół roku, a w tak zagraconym mieszkaniu, to nawet nie za bardzo miał gdzie raczkować. Z teściem to już nawet rozmawiać się nie da, bo jedyne co od niego słyszy, to utyskiwanie na wszędzie suszące się pieluchy.
Jak tu żyć? Jak żyć?
Wreszcie koniec tej mordęgi.
Ostatnie pakunki na pakę Studebakera, oj jaka szkoda, że nie Wichury, i hajda do stolicy.
Robotę ma już załatwioną. W lecznicy rządowej. Sam generał Sierow to załatwił. Ceni Marusię. Cierpiący człowiek niejedno współczującej pielęgniarce opowie. Oj niejedno.
- Janek, boże, całkiem bym zapomniała, a co z Szarikiem? Jak on do nas wróci, skoro się przeprowadzamy?
- Nie bój nic. Już to przemyślałem. Tak na oko, to jest dopiero w połowie drogi. My sobie spokojnie pojedziemy do Warszawy, tam się zadomowimy, i gdzieś za trzy miesiące, wyślemy odkrytkę do Jefima. Niech pokaże Szarikowi, i pouczy, żeby tak za Uralem, o psi pazur skręcił na lewo. To nawet drogi nie nadłoży.
Dodane przez tomnasz
dnia 08.01.2020 04:07 ˇ
2 Komentarzy ·
392 Czytań ·
|
|