Słońce dziś tak nieśmiałe, a przecież
nagryza oszronione dachy samochodów
i człowiek ten sam, co zawsze
o nigdy nie widzianej twarzy
punkt ósma wychodzi na spacer z psem.
Warta na granicy przesilenia
pcha brudną wodę i krę tłustą
jak wróżba z wosku.
Podpalony wczoraj śmietnik wciąż jeszcze
się pali, para bije leniwie na boki,
jakby od niechcenia, jakby przypadkiem
odsłaniając wieżę ciśnień i rury grzewcze -
wilgotne trzewia mitycznego zwierzęcia,
które widać musiało zaczaić się gdzieś wyżej,
na wzgórzu, wśród silosów na paszę.
Jeszcze wczoraj, kilometry stąd,
zaglądałem barkom w nabrzmiałe brzuchy
i pociągom w okna.
Dziś znów tutaj, patrzę z balkonu,
jak komin pobliskiej ciepłowni
przykrywa osiedle warstwą sadzy.
Wiatr bez przekonania przewala papiery,
jakiś człowiek w waciaku ryje beton
młotem pneumatycznym.
Kundle, choć nie bez problemów,
spółkują z oddaniem.
Dodane przez admin
dnia 01.01.1970 00:00 ˇ
1352 Czytań ·
|