Coś między metalem a wiatrem.
Obmacane przez deszcz jęzory podkoszulków
na porośniętym zieloną farbą balkonie.
I otacza nas jakaś niezwykła barwa.
Żeby było jasne - rozeszło się, rozmyło,
nie ma w rękach. Ale żadnych tłumaczeń.
Nie ma pewności czy kiedykolwiek tak było,
a jeśli nawet, to co i jak to nazwać?
Tymczasem latarnie. Po obu stronach szosy.
Biorą na szybko, jak połykany płomień.
Myślę - latarnie? Może pachy pod uniesionymi
w górę ramionami kobiet? Co robią
w tej mgle? Myją się, modlą?
Pabel przeklina. Powoli z niego wychodzi -
cały dzień w budzie, jak ta. Od ósmej do szóstej.
Ja wiem - ktoś jest do zrobienia, na szaro.
Ale nic za darmo, nie wszystko na raz.
Więc lepiej, że oni i my, niż gdybyśmy tylko my.
Teraz wystarczy - słowa to tylko słowa. Teraz pety,
psie kudły, psi smród. Oślepia nas ten z naprzeciwka.
Dodane przez admin
dnia 01.01.1970 00:00 ˇ
1428 Czytań ·
|