Codzienny rytuał, wyznacza regularność
zegara Kościoła Wszystkich Świętych, którego
wieża spogląda rozetą w okna;
i zamiast pukać delikatnie w szyby,
rozbierać zbyt skromne firanki,
rozlewa mleko porannej symfonii.
Ósma. Kawa, sedes, zęby.
Trzeba najpierw wyłapać w sieci polskie wiatry
a potem chodzić i oddychać:
chłonąć zieloną rozległość trawy,
ocalać zaległe lektury przyjaciół.
Za plecami na ławce plac zabaw,
boisko do kosza i trampolina.
Wieczorem Pan Bóg wędzony na papierosach,
Gombrowicz w oparach czteropaku z Tesco.
Jutro wycieczka do Marlow.
Oglądam swoje odbicie w dziecku:
jeszcze podobna, humor, uśmiech, palce...
odmienia się wzrok przez przypadki,
patrzenie, okulary.
Oddala się powoli za mąż, za ocean.
Jutro wycieczka...
Latem uniwersytet jest pusty,
tylko Azjaci grają w badmintona.
W recepcji patrzą na nas krzywo.
( A oni to mają podejrzane brody!)
Dotykam miejsc znanych ze słyszenia:
czytelnia, kanapa, ławka przy oknie,
widok z góry na miasto, robię zdjęcia
ostrożnie z obawy przed brodami.
I to by było na tyle.
Jutro wycieczka do Marlow.
Rano pada mocny deszcz. Angielska pogoda
idealnie pasuje do starego miasta.
Można się w nim przejrzeć jak w lustrze
Tamizy. Dopiero gdzieś pod Londynem,
gdy patrzą w nią różnobarwne twarze,
mętnieje.
Nie muszę już o nic pytać.
Patrzę jak pewnie stawia kroki.
Wracam spokojnie. Już późno.
Pójdę własną drogą.
Dodane przez Loren
dnia 16.07.2011 23:05 ˇ
6 Komentarzy ·
624 Czytań ·
|