|
pewnego dnia, kerr, dostał siedem złotych monet. za nic.
ot, zwyczajnie dostał. nawet nie wiedział od kogo.
przypadkowa ręka, przypadkowy gest nieprzypadkowego wyboru.
w przelotnym pasażu było duszno, a w zaduchu i pocie albo
wymijało się, albo brało. zgarnął więc dar, jeszcze
nie wiedział co. machinalnie, jak wtedy, gdy będąc dzieckiem
zgarniał z blatu kredensu cukierki; chwile słodkiego raz nic, raz chcę.
dopiero w kafejce zorientował się, co dostał. nie wiedział, co ma
z tym fantem zrobić. postanowił przespać się z tym -
może sen przyniesie podpowiedź, pomyślał - ale sen jak sfinks,
zmarszczył nos i czoło, uśmiechnął się dziwnie, trochę szelmowsko,
po swojemu, odwrócił na pięcie o poszedł na kamienne schody.
kerr, poczuł się bardzo samotny. znowu został sam z garścią pełną
siedmiu złotych monet. za mały na wybór, za duży na wzięcie.
zląkł się, bo słyszał w sobie niewyraźne: stop, a jednocześnie, drugie:
nie przejmuj się. przy tym wszystkim, nie był w stanie pojąć, czy są to
sygnały rzeczywiste, czy może tylko rojone strachem?
cóż począć, już nie tyle z tymi monetami, coraz to
bardziej parzącymi w dłonie, co z sobą.
poczuł dziwne drżenie, spocił się, było mu nieprzyjemnie,
po karku spłynęła pierwsza strużku wilgotnego świądu.
zląkł się, że oto przed nim zaczyna
otwierać się nieznane dotąd pragnienie,
którego zwyczajny jego umysł nie był w stanie ogarnąć.
podumał, podumał i doszedł do wniosku,
że to, jak z tym chwytaniem nadziei:
trzeba łapać szybko, z nerwem i bez zastanowienia,
ażeby złemu nie dać zaistnieć: niech dzieje się!
a zło, przecież ono już było;
zasiane kiełkowało pożywiając się zdroworozsądkowym.
niestety, przez zatracenie umiaru
nie wiedział, nie był nawet w stanie dojrzeć,
ani rozmiarów pożytku, ani istoty
walącego się na niego zła.
pech agadir, niespodziewana klęska, jak wpółśpiącego miasta.
jak tam, także w kerr'ze przewalił się tumult,
owładnęła nim gorączka i żywioł pożądania.
tam ocean, sen kastylii o rio de oro i atlantydzie;
tutaj spocone dłonie i gorączkowe myśli stu pragnień.
w pierwszej chwili zdumiony zapadł się w sobie,
a na powierzchnię wydobywał się tylko cichy bulgot:
mam siedem złotodajnych kruków,
mam siedem złotodajnych kruków, mamrotał.
gorączkowo przebierał palcami w kieszeni,
wymieniał zło-to na srebro, to-na miedziaki,
liczył niewidzialne worki, kufry i fury,
zaprzedając nadzieję bezdusznej maszynie,
stojącej w mrocznym jak zjawa kącie kawiarni.
chciwość nie jest szatańskim pomysłem.
kopytniak, który zawsze przedkładał idee nad duperele,
nawet nie wpadłby na pomysł, co tak naprawdę
jest w stanie powalić jednym ciosem: ludzki umysł,
uczucia oraz istotę człowieczeństwa. do tego najlepiej
nadaje się tylko człowiek, który dla unicestwienia
gotów obmyślać i budować każdą maszynę.
teraz, gdy patrzę na kerra i jego potargany umysł,
którego poranną modlitwą dzwonek drzwi kawiarni lub pubu,
a śniadaniem zgrzyt zębów z odrobiną kawy -
myślę, ilu takich kerroludów we mnie.
o ile progów musiałem się potykać,
tracąc lata, by jeden dzień zyskać;
ażeby móc spojrzeć bez złości na świat
i siebie, w wytarte siedzisko.
kerr, dawno zapomniał wyglądu złotych monet,
orłów i kruków. pozostały, żądza i maszyna.
a we mnie, odrobina żalu, że nie tyle w głowie
ile w tyłku mi oczu potrzeba.
hm, chyba jednak nie warto obdarowywać nienależnym.
obojętne, co to by nie było.
dla mnie, to ważne doświadczenie,
sumą wektorów zła będące.
Dodane przez kropek
dnia 19.05.2011 14:23 ˇ
15 Komentarzy ·
1324 Czytań ·
|
|