Kavi miał dom z ogrodem. Rozłożyste wierzby, staw
zarybiony zielonymi Argusami, wodospad, łąki faliste,
błotne gady. Kolibry zapraszał na letnie igrzyska, śpiewały
wokół cedrowych pochodni.
Myślał, że bogowie nagrodzą beztroskę. Siedział na werandzie,
rysował kwiaty. Za jego domem, na ciemnym zakolu wzgórza
widywał czasem człowieka. Brunatna postać chwiała się
na szczudłach zrobionych ze szkieletu słonia. Kavi widział tylko
kolejny pejzaż, nie znał wrogości i zagrożenia.
Pewnego ranka nie wstało słońce i trwała noc, a kurz wypełnił
płuca, wdarł się w drzewa i oblekł werandę. I stała się ciemność,
której dotąd nie znał. Wyjrzał przez okno, na chwilę zastygł.
Skupiona pustka, przenikała każdy fragment widoku.
Bezładne kłębowisko złudzeń.
Wyszedł przed dom i zaśpiewał. Rdza to nie metal, potok to nie krew,
popiół to nie ziemia, a wiatr nie jest oddechem, lecz rozłożysty
powój niech stanie się mną, a ja jego kwitnieniem.
Kavi budował świat, a świat przyszedł do niego - nieproszony,
niezdarny, jak starzec proszący dziecko o schronienie.
Dodane przez Bielan
dnia 07.03.2011 08:19 ˇ
5 Komentarzy ·
574 Czytań ·
|