Znowu nam przyjdzie schować czterogłowe smoki pod poduszki: miasto musi spać,
by drzewo urosło z pnączem pomiędzy szyjami, tak - mocniej wepchane
w gniazdo brzuchomówców. Spiąć można ich dłonie i klamki ściągnąć z niedomkniętych
drzwi. Ale mimozy nie oddychają. Światło pod skórą zgasił, gdy pierwszy
dotyk oszpecił wnętrze.
Toczą nas ognie, rozgrzane zmysły : toczą pośmiertne marzenia,
miasto powszednieje. Pamiętasz ten cierpki smak na języku? Bolą rany
otwarte wiarą. Bolą od betonowej zadanej pokuty. A on śpi nad
wydechem spalonych płuc.
Przyjdzie nam zmierzyć się z cielesnością : musimy iść w choroby namiętne,
aby wznieśli nam pomniki kruche, tak - ściśle przylegające
do chłodnej ziemi nieurodzajnej. Możemy wejść między dźwięki a krzyki,
pochyleniem żłobić potworności. Możemy.
Jego, nas, ich - toczą wieczne pół namiastki : niszczą zdarte rękawy,
by mogło urosnąć pokolenie mędrców - wepchną w piersi gałązki słów,
po kręgosłupie przejadą mrozu batem.
Znowu przyjdzie nam utknąć w pół zdaniu: miasto musi żyć,
bo schody wpełzają mocniej w tętnicę - tak - szybciej grzebią popiół
z wiotkich dłoni.
|