|
Nie sposób było poznać po twarzy, jakie mu myśli w głowie ganiały.
Co czuł, odczuwał? - czoło i oczy jak te zaklęte nic nie zdradzały.
Gdzie był początek jego wędrwki domyślać mogli się widząc buty.
A dokąd zmierzał nikt z nich nie spytał, wierząc, iż nie jest to szlak na skróty.
Ciałem postawny był i barczysty, zgarbiony nieco cieżarem czasu.
Niechętny wioskom, obcy też miastom, nawykły raczej do cienia lasu,
który mu spokój i namiętności ścielił wygodnie pod mocne nogi,
a on mu wdzięczny był przepokornym pokłonem kwietno-zielnej podłogi.
Dłonie przyrosłe jakby do pięści prostotę kryły pod paznokciami,
która żył splotem płaskorzeźbionym wrosła przed laty w skóry aksamit.
Tej to, z kolei, nie oszczędziły deszczu i słońca zmienne wyroki,
podobnie wiatru szalone tańce pozostawiły wryte weń kroki.
Jedno co mówił to, że szczęśliwym jest w swej podróży poprzez bezdroża,
że myśl swobodną, tak leciuteńką śle wraz z ptakami przez gry, morza,
że uśmiech jego w bzyczeniu pszczoły, w skoku jelenia czy żabim wrzasku,
a serce lawą i rwacą rzeką, zmierzchu lodowcem, kryształem brzasku.
Sam był, niestety, ze swą radością, wciąż niezwyczajny ich legend, bajek.
Z mozołem naprzód brnął otoczony co dzień, co rok to przez wiekszą zgraje.
Dźwigał wytrwale swój wór ogromny, który co zakręt bardziej był spruty,
aż sił mu brakło razu pewnego - przysiadł, zrozumiał, że był otruty.
Zbladł i zmarkotniał - nie poznawali - w oczach już widać było udrękę.
Twarz potem zlaną miał, lecz nie płakał czując jak suchość wkracza na ręke.
Zniknęła w końcu palców harmonia, która czyniła dłoń zwartą pięścią
i ta prostota, ta spod paznokci, stała się (ot, tak!) chaosu treścią.
Oni jak zwykle się przyglądali, plotąc ciaśniejszy krąg zagapionych.
Ktoś nawet klasnął, ktoś ryknął śmiechem, plunął ktoś wściekle w tych zasmuconych.
Choć na ich oczach marniała wielkość, klękała siła chora w swym bycie,
choć mogli pomóc... przecież był z nimi w swojej wędrówce przez całe życie;
choć namacalnie... tuż pod stopami, starał się powstać tak niedołężnie;
choć odwracalnie... znowu upadał i znów się dźwigał, lecz już mniej mężnie;
choć tuż, tuż, tuż, tuż... gdzie oka mgnienie ciężarem sekund mierzy odległość,
patrzyli dalej, choć mogli dotknąć, choć mogli pomóc - nie chcieli sięgnąć.
Upadł na dobre, wśród tłumu gapiów, wśród rąk miliardw, miliardw istnień
i nagle wszystko stało się jasne, stało się pewne i oczywiste
i bez znaczenia były wsze zmysły, myśli zostały starte na miał,
bo ten co umarł pośród miliardw, najpospoliciej ŚWIATEM się zwał.
Dodane przez rodi
dnia 01.06.2010 05:41 ˇ
5 Komentarzy ·
801 Czytań ·
|
|