Dwanaście miesięcy jak apostołowie antymaterii wsiąka
w błoto. zaklęty we wnętrznościach pociągu - dusiciela,
połykany i wypluwany, pełzam w tą i z powrotem wzdłuż
rozbebeszonego kręgosłupa torowiska. starorzecze znowu
podchodzi osoczem. w perspektywie słychać jak przesiąkają
wały; woda podmywa cmentarz -- zmarli ewakuują się na wyższe
piętra; na próżno koparki jak dinozaury wyciągają przetrącone
szyje; szczęki zamierają w pół ruchu nie sięgając skóry.
Po wezbraniu zawsze zostaje rudy kosmyk (nie chciałem
żeby je obcinała; magnolie biły łebkami o okna; susza łamała
w kościach), jeszcze kasztany, muszelki, pierścionek z śniedzi.
wszystko co zmieści pudełko na wstążki z indiaszopu na Floriańskiej.
Niech no tylko obeschną pola - w wypłukanym dole pogrzebię
grudę jaka po nas. nie będziesz straszyła dłużej po nocach.
gdzieś koło czerwca nasypem, nad nami puszczą intersiti
sto sześćdziesiąt na godzinę. wyrówna się wszystko, zasklepi.
aż pewnej nocy pękną łaty, otworzą się rozstępy
wystrzelą łodygi, nie wytrzyma naporu uparte koryto
i tak bez końca.
Dodane przez admin
dnia 01.01.1970 00:00 ˇ
880 Czytań ·
|