Urodziła mnie muzyka -
nadopiekuńcza matka.
Cieniem ojca był podobno
niejaki Salierii
(pamiętam jego drżenie
i niskie ukłony).
Aksamitna codzienność
gniotła pod pachami
(wszystkie fraczki były jakieś przyciasne
a nawet pękały).
Falbanka, koronka, żabocik,
peruczka z wstążeczką i bez niej.
Flet, flecik, fagocik,
altówki i skrzypce - wszystko grało.
Konstancja tańczyła.
Requiem było jeszcze daleko.
W Wiedniu - gdzie zimy są łagodne i krótkie
usłyszałem - za dużo nut.
I znowu nie było czym napalić w piecu
(wino rozgrzewa tylko przez chwilę).
Między niespłacanymi długami
pustoszała pięciolinia -
zabrakło nut.
Dodane przez LANICA
dnia 19.06.2008 19:39 ˇ
12 Komentarzy ·
1351 Czytań ·
|