Jest w utworze Ferdydurke taka scena, kiedy to nauczyciel nakazuje jednemu z uczniów wyrecytować poemat Słowackiego, bo brać szkolną ogarnęła powszechna niemożność. A więc recytował w majestacie sztuki; ze śpiewem na ustach; tajemniczo i pobożnie, bo z niemożności czerpał swoją możność.
Poszłam więc i ja tym tokiem myślenia. To było najlepsze, co mogłam zrobić, by wyjść z sytuacji. Wzięłam więc Julka i poszłam szukać perspektyw wśród traw i zarośli, zanim ogolą mnie z resztek.
Urodziwy to kompan - sarnie oczy; mordeczka jak z okładki Vivy albo [Play][/i] coś tam, i ta delikatność w dotyku...Ech. A rozumu więcej, niż podają statystyki, co jest nadzwyczaj oryginalne u tego gatunku. Taki trochę morozof - głos rzadki, ale donośny. Powinnam była nazwać go Erazm, a nie Julek - sznurek, koszulek...- bo filozof z niego przedni.
Tak więc łaziliśmy pomiędzy - razem albo osobno - z nieskrywanym uwielbieniem dla boskiego geniuszu. Mordeczka moja kochana. To ona przypomniała mi, że wszystko na tym świecie jest potrzebne jak woda do życia - i merdający ogon, i paskudne oblicza, i dowcipny acz wykształcony Staś Gąbka.
I tak oto, ja i mój mądrzygłupek, pozbawieni metafizycznych lęków, wróciliśmy do domu, by, z dala od teatralnych ceremonii, oddawać się codziennej kontenplacji - mucha, ściana (...), paznokcie, sufit...o, już. |