|
„Wisi w powietrzu i wchodzi do gardła”
Nikt nie potrafi określić tego momentu, kiedy z przeciętnego poety wykluwa się nagle twórca rozpoznawalny i osobny. Nieznanego rodzaju iskra duchowa przeskakuje wokół niego w czasie i przestrzeni albo uderza weń splot niezwykłych wydarzeń i przygód – sam już nie wiem co – i to wszystko sprawia, że z poetki czytanej przeze mnie z konieczności rodzi się autorka jeśli już nie zachwycająca, to na pewno zastanawiająca. Od tomiku „Orinoko” nie można się oderwać, podobnie jak od tomików najciekawszych poetek tego pokolenia, np. Podgórnik, Wolny-Hamkalo, Gabrielskiej czy Tomaszewskiej. Tą książką Grzegorzewska wybiła się na jedno z czołowych miejsc, a mówiąc językiem sprawozdawców sportowych –
„raczyła zasilić czołówkę”. Być może, wyjazd z kraju i uzyskany w ten sposób dystans wpłynął nagle na dojrzałość jej zapisów, tak już przecież różnych od tych, które mogliśmy czytać we wcześniejszym zbiorze zatytułowanym „Parantele”.
Na pozór tych różnic nie ma zbyt wiele. Dalej jesteśmy w ulubionym przez poetkę świecie wspomnień, rodziny, wsi, rustykalnego krajobrazu. Anonimowy redaktor „Kwartalnika Artystycznego” odpisał przed laty autorce, że wiersze mu się podobały, lecz przez to, że wydały się zbyt „domowe” i „gospodarskie”, to jednak nie pasowały do charakteru pisma. Warto przytoczyć argumenty redaktora: „A nam zależy na poezji napiętej, odważnej; wchodzącej w głębokość poetyckiego doświadczenia, w tajemnicę, mit.”
Przytaczam te słowa, gdyż odnoszę wrażenie, że droga, którą przeszła poezja częstochowskiej autorki (od dziewczęcego zapisu do dzieła sztuki poetyckiej), w pewien sposób odzwierciedla wskazówki redaktora „Kwartalnika Artystycznego”. Bogactwo życia, pasję egzystencji Grzegorzewska nasyciła wreszcie gęstością, mitem, tajemnicą. We wczesnych utworach i tomach udawało się jej to od czasu do czasu, wielkość tomu „Orinoko” polega na tym, że wszystkie wypełniające go utwory są takie. To znaczy jakie?
Przenikanie się anegdoty i tajemnicy związane jest z rodzajem metaforyzacji. Specjalnością tej poetki są świeże, zaskakujące, jędrne porównania, które przykuwają uwagę czytelnika. Nie są fajerwerkami pustych popisów, wręcz przeciwnie – są nieodzowną i królewską częścią opisu i opowieści. Zapowiadają pointę albo często tą pointą się stają. Porównania i metafory tworzą gęstą sieć nakładaną na świat doznań i wzruszeń. Całość wynika z wzajemnego przenikania się tych sfer. I to jest być może głównym źródłem czytelniczego wzruszenia: wiersza Grzegorzewskiej nie potrafię przyjąć na zimno, on mnie dotyka do żywego, „wisi w powietrzu i wchodzi do gardła”, a to znaczy, że zauważam najpierw jakiś rodzaj pierwotnego, dziecięcego, kobiecego człowieczeństwa, a dopiero potem myślę nad zastosowaną kompozycją i użytym konceptem. Tutaj nie zostawia się czytelnika tylko mądrzejszym, bowiem wychodzi się z założenia, że musi ponadto zostać poruszony. Tacy poeci to prawdziwe błogosławieństwo dla poezji. Nie chcę w tym miejscu uchybić autorom pokroju Sosnowskiego czy Sendeckiego, gdyż bez nich poezja (w sensie technicznym) stałaby w miejscu, jednak gdybym miał wybierać, to wybrałbym powietrze, światło i prawdę, jakie oferuje mi swobodny i naturalny gest poetycki Grzegorzewskiej. Nie biorę w tym momencie udziału w sporze o poezję zrozumiałą, podkreślam tylko, że doczekaliśmy się kolejnego talentu, który poświadcza, że schadzka języka ze światem jest możliwa, a sztuka poetyckiej harmonii polega na zręcznym umożliwianiu tej schadzki. Dzięki temu poeta zabiera nas do miejsc, które w sensie obrazowym i ideowym stają się wiarygodne, rozpoznawalne, nasze. Dochodzi do zażyłości, do rozpoznania zakresu pokrewieństwa, a nawet do empatycznego wybuchu całej serii błyskotliwych i czułych utożsamień.
Dystans, o którym wspomniałem na wstępie, zaowocował zwartymi i gęstymi tekstami o dotykalnym „czymś”, o delikatnie sugerowanym konkrecie biograficznym, obejmującym polskie dzieciństwo, młodość (kapitalne epizody akademikowe, studenckie, religijne, pielgrzymkowe) i angielską, emigracyjną dojrzałość. Na tym przecięciu czasów i doświadczeń tworzy się zastanawiająco świeży i trzeźwy punkt widzenia, powstaje perspektywa sugestywna i jakby owiana nostalgią i melancholią. Zgromadzone w tomiku wiersze mając walor podsumowania epoki i pożegnania kraju lat dziecinnych, nie popadają przy tym w czułostkowość, a napięcie dozowane jest w sposób nader powściągliwy. Takim brzmieniem wiersza, tonacją i konstrukcją Wioletta Grzegorzewska wpisuje się w pejzaż najnowszej liryki kobiecej, która tak naprawdę niewiele ma wspólnego z dawnymi wyznacznikami tego, co liryczne i tego, co kobiece. Panowanie nad zwyczajową wylewnością, świadome konstruowanie obrazu poetyckiego, który ucieka od tego, co ciepłe, miłe i przyjemne w stronę męskiej rzeczowości i bezpośredniości, to główne cechy dostrzeganych przeze mnie zmian. Rozmiękła podpaska pod prysznicem i tworzący się z wolna różowy nurt łazienkowej Orinoko staną się być może w przyszłości ikonami tej nowej, niełatwej liryczności.
Karol Maliszewski
tekst zamieszczony zostanie w najbliższym numerze Tyskiego Magazynu Kulturalnego - publikacja w serwisie PP za zgodą autora i organizatorów konkursu
|
|