|
Bianka Rolando przyzwyczaiła czytelników do książek totalnych, do starannie dopracowanych albumów koncepcyjnych. Ich kunsztowna budowa (obejmująca zarówno układ utworów, jak i liczne wymiary portretowanego uniwersum) kontrapunktuje wspaniałe rozhulanie języka, sprawiając wrażenie pierwotnej wobec mieszczących się w jej ramach tekstów. Dla rewelacyjnej i – w moim pojęciu – także rewolucyjnej Białej książki i mniej spektakularnego, lecz także opartego na misternej konstrukcji i uwodzącego słowną maestrią tomu Modrzewiowe korony charakterystyczne jest właśnie owo szczególne napięcie pomiędzy klarowną, przemyślaną – jak się wydaje – a priori strukturą całości a swobodą wprowadzanych w jej ramy elementów. Owo napięcie przywodzi na myśl tradycyjne rytuały, mistyczne traktaty, barokowe poematy. Z tego kręgu powinowactw Rolando w Podpłomykach odrobinę się wymyka, tworząc rzecz równą, dobrą, świetnie napisaną, ale jednak pozbawioną takiej siły wyrazu, do jakiej przyzwyczaiły nas dwa poprzednie tomy poetyckie autorki.
Łatwo napisać, że Rolando przydarzyła się książka słabsza, ale w tym wypadku byłoby to nieuzasadnione i krzywdzące nadużycie. Odmienność Podpłomyków na tle wcześniejszego dorobku poetki, pisarki, artystki sztuk wizualnych nie jest przypadkowa, nie zasadza się na niedociągnięciach, nie obnaża chybionych chwytów czy fiaska ambicji. W sens i reguły odmienności tego tomu jesteśmy wprowadzani już na progu lektury, gdy odczytując skromnych rozmiarów glosę na skrzydełku okładki, dowiadujemy się, że spady i skrawki po chlebach lepi się w podpłomyki, których rozsypanie okruszyn wcale nie jest przypadkowe. Szybko zauważamy także, że teksty nie zostały podzielone na wersy, co poszukującym porządku w świecie nakazuje nabrać przekonania na czas dalszej wędrówki (przez monachijską Akademię, pałac nutrii, tyły cyrku i inne mniej lub bardziej realne krainy), że mają do czynienia z prozą poetycką.
Sam zapis tekstów i metaforyczna wzmianka o ich genezie każą postrzegać ten zbiór jako varia, kolekcjonerską osobliwość, przywodzą wreszcie na myśl tradycję podróżowania z notatnikiem zapełniającym się stopniowo poetyckimi impresjami. Krótkie utwory zostały ujęte w sześć cykli, zatytułowanych kolejno: „Powojenne Monachium”, „Cyrk Mecano”, „Noc w Tessin”, „Abiku”, „Anthony” (w piątym zestawie najwyraźniej chyba rozbrzmiewa tak charakterystyczna dla dwóch poprzednich książek Rolando fraza oparta na swobodnym przeplataniu obrazów w pogoni za żywiołem języka, wibrująca energią oralnej improwizacji), „Vieża”. Każdy z nich tworzy zamkniętą całość, poza którą wymykają się jednak wewnątrzzbiorowe hiperłącza, mniej lub bardziej dosłowne, a także metatekstowe wskaźniki czujnej obecności nadrzędnej instancji nadawczej: Wejdzie pomiędzy bloki najprzedniejszego łoju i zacznie szlochać, tak właśnie, szlochać. Obserwuję go znad lektury Podpłomyków („Powinność”); Nóż i powoli zaczęłam wycinać wyjścia w namiocie cyrkowym („Ostatni występ w tym składzie”); Co teraz na mnie wyskoczy? (…) Było mi wszystko jedno, czy będzie to mikrofalówka z funkcją przepowiadania przyszłości, czy rudobroda piękność („Początek 2”).
Dominujący, scalający fragmenty autotematyczny motyw nie powraca w Podpłomykach z taką siłą jak w Modrzewiowych koronach czy Białej książce. Nie znajdziemy również w tym zbiorze swoistego intra, które budowałoby oczekiwanie, zapowiadało wielotorowy bieg fabuły i oparty na wybranej mierze podział, a także powoli wprowadzało w lekturowy trans (który – jako etap poprzedzający opętanie przez duchy – był niezbędny dla pełnego zrozumienia doświadczenia Blue, Bianki, Bruny, Grudnika, Wielobrwistej, Rolanda, Pruskiej Królowej…). Trzy samotne zdania na wewnętrznej części okładki zapowiadają przechadzkę przez migoczące miejsca, ale także osoby. Przewodniczka nie łamie danej obietnicy i przedstawia nam wędrownych sprzedawców soczewicy, młodą kobietę zjadającą pudle, kosztownego sobowtóra dziewczyny o niewinnym imieniu Perl, Joujou – polskiego karła-celebrytę (jego biografię wraz z przedrukiem słynnych pamiętników wydała kilka lat temu gdańska oficyna Słowo/Obraz Terytoria). Zainteresowanie tym, co kalekie, niedoskonałe, dziwaczne i dzikie, a w czym najpełniej przejawia się zoe, wyrażają kreatury o niedookreślonej kondycji: upersonifikowane zwierzęta i zoomorficzne ludzkie twory: Gdy ocknęłam się, zobaczyłam wokół siebie łasice, które o czymś z wielkim przejęciem dyskutowały. Rozmowa toczyła się w dialekcie neapolitańskim („Literatura i życie”); Byłem w pokojach, gdzie rezydują wściekłe nutrie, które obficie linieją (…), wydawały rozkazy, kazały się szczotkować, głaskać, kazały mi śpiewać po duńsku skoczne melodie („Przyszedłem cię odprowadzić”).
Każda z odnalezionych w Podpłomykach migoczących cząsteczek ma swoje miejsce w uporządkowanej, choć niewidocznej gołym okiem sieci, oświetla jednak nie tylko sąsiednie pozycje. Podobnie jak piegi na skórze dziewczyny sprzedającej lody okazują się gwiazdami uporządkowanymi w konstelacje i galaktyki, tak samo pozostałe z różnych okazji okruszki to tak naprawdę cząsteczki jednoskośnego laumontytu (CaAl2Si4O124H2O w nadmiernych ilościach [„Bawarka”]), kryształu, który, jak się okazuje w książce, niespodziewanie można odnaleźć na skórze, we włosach, a nawet w ustach – zamiast podróżnego chlebka.
Bianka Rolando, Podpłomyki, Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2012.
Recenzja ukazała się w "Arteriach" nr 3(14)/2012.
|
|