|
Dlaczego, mimo upływu prawie dwudziestu lat od debiutu, mimo nieuchronnie zbliżających się pięćdziesiątych urodzin, mimo tego, że mistrz utył, spuchł i posiwiał, do niedawna można było usłyszeć w mediach głównego nurtu, że Marcin Świetlicki jest poetą młodego pokolenia?
Dlaczego mimo zapowiadanych przewrotów pałacowych, rewolucji, licznych wypoconych manifestów, gdy zapytać poza gettem literackim o nazwisko jakiegoś współczesnego polskiego poety, padną nazwiska Podsiadło i Świetlicki, ewentualnie Dehnel albo Sosnowski? Skąd bierze się tak niemrawa cyrkulacja?
Nie jest to tekst o jakości poezji któregokolwiek z wymienionych autorów; nie czuję się na siłach porównywać, przykładać ekierek i kątomierzy do wierszy, a już na pewno nie chciałbym tworzyć jakiegoś wzorca z Sèvres – jak wiersz powinien wyglądać, żeby był dobrym wierszem. Jest to szkic bardziej z „socjologii poezji” – jej recepcji; próba zrozumienia skostnienia współczesnej liryki polskiej, jej zapętlenia wokół pewnych nazwisk i niemożności zmiany w jakimkolwiek kierunku. To spojrzenie na poezję, jak na rynek, pole działań, gdzie pewne nazwiska – uzbrojone w megafon – zagłuszają inne.
W tym i w następnych tekstach będziemy oglądać widoczki różnych krajobrazów polskiej poezji, widziane z i spoza „ogrodu koncentracyjnego”; zbadamy glebę i ilości opadów, popularne gatunki roślin i jak wygląda w obowiązującym regulaminie podział na chwasty i uprawy, a co ważniejsze: spróbujemy dowiedzieć się, kto tu jest ogrodnikiem. Dziś odcinek pierwszy: akumulacja pierwotna, bo od czegoś trzeba wyjść, zarysować przestrzeń, po której będziemy się poruszać. Zaczynamy od transformacji, „niebieskiego numeru” „Literatury na Świecie” i uniwersalizacji pola prywatności w poezji, gdzie poeta miał – zdaniem liberalnej krytyki – wylądować i „rozkwitnąć”. Postaramy się zobaczyć, kto z tej szansy skorzystał i gdzie teraz znajduje się ta dzielna brygada bezpaństwowców, byłych anarchistów, mistrzów gier i zabaw, radosnych postmodernistów.
Tak jak w Chinach zbiór aforyzmów Mao miał zawierać rozwiązania wszelkich problemów – od wychowania potomstwa, przez uprawę zboża, po politykę zagraniczną – tak w okolicach „brulionu” wzorzec taki stanowiło podejście do poezji zawarte w nowojorskim numerze „LnŚ”. Jednak dziś wywrotowy gest, próbujący wyjść poza dychotomię partia-plebania i często anarchizujący charakter poezji okołobrulionowej, gdzieś się zatraciły. Potencjał rewolucyjny został zgubiony, barbarzyńcy się ucywilizowali, dawni kontestatorzy zasiedli w szacownych gronach, w licznych jury, za biurkami w redakcjach. Dla tego trendu wręcz symboliczne jest nawrócenie się Roberta Tekieli i idąca za tym zmiana linii „brulionu” na konserwatywną i ultrakatolicką.
Z pokoleniem „brulionu” jest trochę tak, jak ze Skamandrem. Podobny jest kontekst, w jakim zaistnieli. Skamander na długo zdominował scenę poetycką, a poeci tej formacji – Tuwim, Iwaszkiewicz, Lechoń – do dziś są utożsamiani z poezją międzywojnia (dopiero po nich wymienia się na przykład Wata, Sterna). W naszej recepcji, niezależnie od tego, co było po „brulionie”, poezję po „przełomie” zdominowali Jacek Podsiadło, Marcin Świetlicki czy Marcin Sendecki. Dominacja tej opcji w dyskursie popularnym utrzymuje się niezależnie od tego, czy pojawiają się nowi autorzy, bo poza gettem o nich głucho.
W przypadku eks-brulionowców mamy do czynienia z czymś w rodzaju akumulacji pierwotnej. Tak, jak instalacja w Polsce porządku kapitalistycznego stworzyła pierwszą – uprzywilejowaną, bo działającą na swoistej „ziemi niczyjej” – grupę przedsiębiorców, którzy cokolwiek by produkowali czy sprzedawali, to i tak mieli zbyt, bo zapełniali pustkę, tak ta sama transformacja dała wyjątkową szansę jednej generacji poetów. Nowa rzeczywistość wymagała opisania narzędziami do niej przystającymi, wychodzącymi poza dychotomię partia-opozycja; realizującymi zapotrzebowanie na literaturę liberalnie pojmowanej jednostki, pozbawionej jakichkolwiek społecznych obowiązków – spełniającej się czy to w grach, czy to w eksploracji swoich traum, stanów ducha i innych zdecydowanie prywatnych tematów i doświadczeń. Pojawiła się też formacja, która spełniała mniej więcej te założenia. Powódź dziejowa zmyła gdzieś w niebyt autorów debiutujących w latach osiemdziesiątych, a autorom wywodzącym się z „brulionu” udało się osiągnąć to, czego później, mimo naprawdę dużych nakładów sił i starań, nie udało się uzyskać żadnej innej grupie. Takiej dominacji, takiego kojarzenia, takiego istnienia w popularnym obiegu nie osiągnął później nikt. Nie twierdzę, że Świetlicki jest gwiazdą pop, ale w ramach poezji polskiej tak to można opisać.
Do tego poeci związani z „brulionem” mieli to szczęście, że weszli na scenę literacką w czasie tych kilku lat, kiedy wydawało się, że wszystko można opublikować w dowolnej ilości, a ludzie to kupią, ponieważ przez czterdzieści pięć lat kupić nie mogli. Wychodziły wtedy tysiące pism i najróżniejszych książek, jednak już po kilku latach okazało się, że ludzie nie są zainteresowani sztuką w takim stopniu, na jaki liczono. Nie było oczekiwanej stopy zwrotu, więc gros inicjatyw zostało zwiniętych. W efekcie, debiutujący w dobrej „koniunkturze” twórcy z okolic „brulionu” zdążyli się już zakorzenić jako grupa autorów w recepcji czytelników, a kolejne dykcje, pokolenia, osoby miały mniej szczęścia, bo musiały się mierzyć z logiką zysku, rynkiem wydawniczym, nakładami, sprzedażą.
Kto stworzył pole, na którym grać musi debiutujący poeta, zespół wzorów i wyobrażeń, porządek, wedle którego należałoby się orientować? Tu należałoby wskazać na kilka nazwisk – na pewno będą to Piotr Sommer z „Literatury na Świecie” i Bohdan Zadura z „Twórczości”, w dalszej kolejności Jerzy Jarniewicz i Andrzej Sosnowski. Ci cisi ludzie, ludzie w cieniu, nagle mają się okazać tymi, którzy pociągają za sznurki? Oczywiście nie jest tak prosto; działa to na nieco bardziej subtelnym poziomie. Nie żeby od razu fartuszki, kielnie, Jerzy Robert Nowak, protokoły mędrców Syjonu. Nikt z wyżej wymienionych, jak podejrzewam, nie podmienia kopert, nie grozi, nie lobbuje za tym czy tamtym nazwiskiem, oni raczej ustalili zasady gry, zarysowali pole walki. To do wizji poezji, którą wyznają ci ludzie, musi odnosić się świeżo wchodzący na scenę poeta. Jeżeli poezja – to anglosaska, jeżeli temat – to język albo prywatność, jeżeli gry i zabawy – to a owszem. Pomysł, że zarazem ktoś z pozapoetyckiej branży korzysta na odcięciu artysty od sfery politycznej, jak podejrzewam, nawet nie gości w ich przemyśleniach na ten temat.
Wszystkie sugestie o jakimś spisku, zmowie, komitywie kolegów nagradzających kolegów, profitariacie, jakie czynili swego czasu Radosław Wiśniewski i Jarosław Klejnocki w „Krytyce Politycznej”, są moim zdaniem z gruntu błędne i przypominają mi uwagi o dobrym wolnym rynku i złej post-ubecji, która nie pozwala Polakom rozwinąć skrzydeł, knując, mącąc i matacząc. Na obu płaszczyznach błędem jest złe ulokowanie wroga. Nie sam system kapitalistyczny ze swoim antagonizmem klasowym, wyzyskiem i wewnętrznymi sprzecznościami jest problemem, tylko jakieś mityczne „grupy trzymające władzę” – coś w rodzaju „kapitalizm – tak”, „wypaczenia – nie”. Problemem nie są koterie czy układy, tylko system – w tym wypadku wizja poezji wtłoczona do głów odbiorców, przekroczenie której jest dla czytelnika czy debiutującego poety jakąś aberracją. Wszystko, co sprzeczne jest z zasadami zabawy, które zostały wcześniej ustalone, automatycznie ląduje na kupce – słaba poezja. Tak jak w polityce podważenie zasad liberalnych powoduje masowy sprzeciw głównego nurtu, jako w ich mniemaniu prosta droga do „radzieckiego kołchozu”, tak w literaturze ląduje się z etykietką socrealisty, literatury menstruacyjnej, ogólnie pojętej zideologizowanej grafomanii.
Zwieńczeniem, w postaci solidnej dawki hermetyczności, prawie kabalistycznej niejasności wiersza oraz zamknięciem się w prywatnej zabawie językiem w świecie swoich literackich (m.in. Roussel, OuLiPo, Ashbery) i filozoficznych (np. Wittgenstein) lektur, są teksty Andrzeja Sosnowskiego (w szczególności ostatnie jego książki – po tęczy i poems). Masowy w środowisku krytycznym zachwyt nad jego twórczością, nagroda Silesiusa dla tomu po tęczy i namaszczanie Sosnowskiego na nowego Mickiewicza, unaocznia tylko, jak nagradzany wiersz mało może mieć dziś wspólnego z rzeczywistością społeczną i jak mało może być czytelny dla nieobeznanego w postmodernistycznych kodach, zabawach i grach czytelnika. Jest to naturalna konsekwencja przyjęcia tezy, że poezja li tylko odbija świat prywatnych zainteresowań, traum, zabaw jednostki. Bo skoro tak zakładamy, to oczywistym będzie, że prędzej czy później dojdziemy do granic języka i formy komunikacji, jaką jest wiersz i staniemy tam bezsilni, w ślepej uliczce cytatów, autocytatów, form i foremek, którymi poeta się zabawia dla własnej głównie rozrywki.
Z kolei dlaczego akurat taka poezja, poezja prywatności, odejścia do wszelkiego „zbiorowego ja” znalazła się na piedestale i stała odnośnikiem, względem którego debiutanci lat następnych musieli się orientować? Sukces tej wizji poezji wynikał pośrednio z ugruntowywania takiej, a nie innej wzorcowej wizji człowieka, samodzielnego, egoistycznego, który sam za siebie i tylko za siebie odpowiada, z rozkładu pojęcia wspólnoty. Nie ma społeczeństwa, są tylko jednostki, że pozwolę sobie zacytować klasyka – Margaret Thatcher. Żeby nie było, nie uważam zespołu „LnŚ” czy Marcina Świetlickiego za jakąś ekspozyturę klubu Bildenberg, żydokomuny, masonów, partii republikańskiej i innych mrocznych sił na kraj nad Odrą i Wisłą; stwierdzam tylko, że pojawiła się mocno promowana wizja jednostki ludzkiej, a ta poezja tejże wizji odpowiadała i naturalnym jest, że musiało prędzej czy później wystąpić powiązanie. Koniec końców wyróżniono taką wizję liryki, bo nie od parady Platon postulował, że poetów należy z doskonałego państwa wydalić – w tym wypadku oddelegować do pracy na odcinku własnej jaźni albo do oglądania pod światło ze wszystkich stron swoich własnych narzędzi, do zabaw w grupach i podgrupach, żeby nigdy, przenigdy nie zajęli się rzeczywistością polityczną.
Nazywanie „barbarzyńcami” po latach tej grupy autorów – Sendeckiego, Barana, Świetlickiego czy Podsiadły – to dziś jakaś smutna pomyłka lub co najwyżej wygodna krytyczna foremka. Zastanawia mnie, kto traktuje dziś tamtą kontestację poważnie? Świetlicki i Podsiadło buntownikami? Świetlicki, który prowadził w telewizji publicznej Pegaz? Podsiadło, który pisał felietony do „Tygodnika Powszechnego”? Koehler, szef TVP Kultura? Gretkowska w „Twoim Stylu” i „Pani”? Baran swego czasu obecny chyba we wszystkich programach o poezji? O pozycji Marcina Sendeckiego jako szefa działu kultury w „Przekroju” nawet nie wspomnę. Mamy do czynienia z procesem, w którym poeci „Nowej Fali” (Barańczak, Krynicki, Kornhauser, Lipska,) awansują na „szacownych klasyków”, zastępując w tej roli z powodów biologicznych znikająca już grupę wcześniejszą (Herbert, Miłosz, Szymborska), a z kolei do establishmentu awansowali brulionowcy.
Tymczasem, po dokonaniu się pierwotnej akumulacji, było już tylko coraz ciaśniej. Jakikolwiek przełom stawał się niemożliwy, bo wyraźna postmodernistyczna niedialektyczność lat dziewięćdziesiątych sprawiała, że każdy gest, choćby najbardziej radykalny, pojawiał się na dokładnie na tym samym poziomie, co inne. Ironia brała każdy gest coś ostro stwierdzający w cudzysłów – tekst puszczał oko, mówił: tak, ale tak naprawdę nie, a może jedna tak. Żadnych ostrych stwierdzeń. Stąd ten wysyp „ha ha” poetów, gdzie panowie musieli się poważnie zastanowić, czy piszą wiersze, czy opowiadają dowcipy (M. Hamkało, Zawada) i z drugiej strony mniej lub bardziej poważne próby powtarzania ostrych gestów modernistycznej awangardy – od neolingwizmu (Kasprzak, Cecko, Mueller, Cyranowicz), przez jakieś „neodadaizmy” (Szpindler), po poezję cybernetyczną (Bromboszcz, Podgórni).
W kwestii zwiększenia recepcji społecznej tych działań artystycznych oczywiście nic to nie dało – te same nazwiska, już zakorzenione na scenie, obecne w świadomości odbiorców jako mocne pokolenie, do kapitału pierwotnego dodawały kolejne cegiełki. I dokładnie jak w kapitalizmie, wytworzył się monopol, bo z ich kapitałem (medialnym, towarzyskim, krytycznym itd.), zdobytym w wyjątkowym momencie historycznym, ich następcom, choćby nawet najzdolniejszym, nie było jak się mierzyć. Do tego grali na cudzym boisku, bo zasady gry ustaliło okołobrulionowe środowisko. W recepcji społecznej to taka krzywa opadająca sinusoidalnie: wstępuje pokolenie „brulionu” (zostaje kilka nazwisk – Świetlicki, Sendecki, Podsiadło, Gretkowska), załamuje się ta fala, potem pierwsza Legnica (tu przebija się Sosnowski, no i może Dycki), znów trochę w górę, ale już mniej, potem „Ha!art” (tu gdzieś majaczy Jaś Kapela, ale już zdecydowanie słabiej od poprzedników i kontrujący go neoklasycyzm Jacka Dehnela), jeszcze mniejszy ruch w górę, potem jeszcze coś, a teraz – lecimy prawię poziomą linią, jeśli chodzi o recepcję pokoleń, o to, czyje nasz wymyślony „przeciętny czytelnik” kupuje książki do swojej biblioteczki.
Tak wygląda sytuacja dziś, szczegóły, konteksty, dłubanie w detalach w następnych odcinkach.
Tekst po raz pierwszy ukazał się na portalu Korporacji Ha!art.
|
|