|
Nawigacja |
|
|
Wątki na Forum |
|
|
Ostatnio dodane Wiersze |
|
|
|
Radosław Wiśniewski - Niepodległość gestu II, czyli materiały pomocnicze do nauki o Asklopie |
|
|
1.
Kiedy pisałem trzy lata temu tekst pod tytułem „Niepodległość gestu” (por. „Studium” nr 2/2006), nie sądziłem, że najbliższa przyszłość będzie obfitowała w tak liczne produkcje sponsorowane przez Państwo (w osobach swych licznych instytucji, przede wszystkim Instytutu Pamięci Narodowej i Muzeum Powstania Warszawskiego), kreujące politykę historyczną, a z czasem coraz bardziej zbiorową mitomanię opartą o wygładzone wersje zdarzeń. Powstańcy są zawsze uśmiechnięci, rzadko kiedy śmierdzi gówno w kanale, a ranni umierają pogodnie i chwacko, nie lękając się śmierci. Kilka lat temu powiedzieć, że słowo na P ma znaczenie i konotację pozytywną, wymagało pewnej odwagi. Powiedzieć, że słowo na P, na przykład Polska, jest ważne, oznaczało ustawić się po prawej stronie dyskursu. Ten bowiem został rozpisany – szczególnie w sztuce, literaturze, pomiędzy szarpiące się ideologicznie „Krytykę Polityczną” i „Frondę”. Dbałość o impregnację na zawłaszczenie przez jakąś opcję polityczną wymagała przemyślanego gestu, dobrej artystycznej strategii.
Trudno też ukryć, że odgórna próba meblowania struktur zbiorowej pamięci mieści się w okolicach prawej strony sceny politycznej i chociaż wygląda na skuteczną, jest dość daleka od tego, czego oczekiwałem od nurtu wypowiedzi artystycznych, które nazwałem wówczas obywatelskością opartą o tytułową niepodległość gestu. Zza pleców zbyt wielu realizacji wyłazi nazbyt natrętny i nadęty profil sponsora lub mecenasa i zlewa się z profilem artysty, tak że czasami trudno rozróżnić, kto jest kim. To częsty przypadek, gdy coś, co było elitarne i samo stanowiące – staje się powszechne, a z czasem masowe i sowicie sponsorowane. W takim przypadku kontekst rozmowy musi się nieuchronnie spłaszczyć, wyrównać. Upraszczać można ładnie albo nieładnie. Mam niejasne wrażenie, że stosunek do historii, szczególnie do historii Polski, wchodzi pomału w archetypowy i niespecjalnie ładny schemat. W miarę jak wymierają już naprawdę ostatni uczestnicy PW44 (to modny skrót internetowy Powstania Warszawskiego i zarazem internetowy adres Muzeum Powstania Warszawskiego), nie mówiąc już o bitwie pod Monte Cassino, obronie Westerplatte, Wizny czy Helu, gdy na emeryturę odchodzą uczestnicy strajków 1970, 1976, 1980 – ów nieładny schemat narasta z falą publikacji i wypowiedzi coraz młodszych komentatorów próbujących dokonać rewizji (bo już nikogo nie będzie boleć). Najczęściej jednak nie jest to rewizja w duchu krytycyzmu, ale jego odrzucenie. Wiedza sama w sobie nie ewokuje krytycyzmu, to bowiem jest domeną rozumu, którego coraz mniej w historycznych produkcjach, więcej zaś emocji. Zaniechaniu krytyki wobec własnej historii towarzyszy zdecydowanie afirmatywny, chwacki i chłopacki ton mówienia o niej.
Ma to zapewne dobry skutek. Jeszcze do niedawna wiedza o Powstaniu, Wrześniu 1939 czy innych sprawach, tych sprawach, uchodziła za rzecz niszową, sprawność wyższo-harcerską. Ludzie pasjonujący się tymi sprawami gościli głównie w zaułkach forów internetowych pod hasłem „historia i militaria”. Wraz ze wzrostem siły takich zjawisk i manekinów jak „Patriotyzm Jutra”, „polityka historyczna”, rzecz przeniosła się dzięki sztuce i rozrywce do społecznego mainstreamu. I oto nagle wydaje się, że nie ma osoby, która by nie miała zdania na zadany temat. Nieliczni demonstracyjnie odwracają oblicza i utyskują na komiksowe, uproszczone, akademijne wersje historii, inni odpowiadają, że wreszcie można i że to nasz patriotyzm, nasz romantyzm i ci powstańcy to prawie nasi koledzy z podwórka. Wydaje się, że drogi pamięci zaczynają skręcać zbyt niebezpiecznie blisko komiksu, disco-polo, że gubi się to, co w rozmowach o Powstaniu, Wrześniu, Listopadzie, Styczniu było najważniejsze – rozumne definiowanie swojej tożsamości i postawy wobec spraw zbiorowych. Chodziło o określenie się, a nie napisanie alternatywnej historii, w której gubi się odpowiedzialność za dramat oraz triumfuje radosna mądrość późnych wnuków, które wszystko wiedzą lepiej od świadków wydarzeń. I pewne jest dla późnych wnuków, że lepiej rozegrałyby całą historię niż głupie dziadki, które nawet nie potrafiły w ferworze walki odróżnić „Tygrysa” od „Pantery” – o zwykłym Panzerkampfwagen IV w wersji F z kanciastą wieżyczką nie wspominając. A to przecież chleb z masłem przeciętnego adepta modelarstwa w okręgowym ognisku miłośników plastiku imienia Airfixa de Hesagawa.
Trudno powiedzieć coś nowego i głębokiego, gdy się ma trzydzieści sekund klipu. Dlatego kolejne koprodukcje Muzeum Powstania Warszawskiego – jak chociażby konkursowa antologia komiksu na motywach powstańczych – budzą raczej irytację bliską absmakowi, podobną do zakłopotania, które odczuwam, gdy widzę w pierwszych dniach sierpnia na ekranie telewizora grupy imitujące atak niedozbrojnych Powstańców Warszawskich na niemieckie punkty oporu. To nie była zabawa w strzelanego. Źle przygotowana i nienajlepiej wykonana przez słabo dowodzonych Powstańców Godzina „W” okazała się rzezią i szokiem. Zadaję sobie pytanie, co jeszcze będzie podlegać rekonstrukcji? Selekcja na rampie w Auschwitz? A może rekonstrukcja procesu mielenia kości w Chełmnie nad Nerem? Gdzie jest ta cienka czerwona linia między wolnością wyrazu – na przykład artystycznego – a szacunkiem dla źródła, dla prawdy? Pamięć Powstania Warszawskiego jest dobrą egzemplifikacją, w której jak w soczewce zbiega się wiele fałszywych głosów i strun.
2.
Wiele ostatnio ukazuje się pomocniczych materiałów i skryptów rocznic powszechnej słuszności i wzruszenia. Skrótowo zwrócę uwagę na kilka z nich, mniej lub bardziej udanych, które wydają mi się charakterystyczne. Na przykład wzmiankowana antologia pokonkursowa komiksów poświęconych Powstaniu Warszawskiemu pod tytułem Powstanie ‘44. Większość realizacji młodych autorów grzeszy najczęściej prostactwem ujęcia, słabością kreski i ucieczką w fantazmat powstania. Główna nagroda przypadła krótkiej, kilkunasto-obrazkowej historyjce, w której Powstańcy konstruują wielkiego golema, jakby rodem z gwiezdnych wojen, o nazwie „Husarz”, który ściera się z równie wielkim niemieckim golemem czy innym mechatronem o nazwie „Goliat”. Patrzą na to czerwoni kosmici z drugiego brzegu Wisły. W innym komiksie dwóch chłopców zmusza kotka do przebiegnięcia drogi niemieckiemu czołgowi, po czym czołg tknięty pechem natychmiast wybucha. W jeszcze innym w kanałach błądzą obok powstańców postaci warszawskich legend – Bazyliszek, Syrenka i Złota Kaczka. W finale śmiertelnie ranną Syrenkę ratuje od śmierci Bazyliszek, patrząc na nią w wiadomy sposób i pozwalając jej skamienieć w pomnik. Wszystko fajnie, chciałoby się rzecz, gdyby nie rażący infantylizm i taki „drobny” fakt – że wzór skamieliny, pomnik warszawskiej syreny powstał w latach 1936-1937, a pozowała do niego Krystyna Krahelska, sanitariuszka przydzielona do szwadronu „Jelenia”, śmiertelnie postrzelona 1 sierpnia. 2 sierpnia zmarła od ran. Niby nic takiego, ale żeby zmyślać dobrze, trzeba bardzo dużo wiedzieć, o czym się zmyśla.
Gdzieś w okolicach tego bieguna komiksowego plasuje się Mateusz Pospieszalski ze swoją musicalową przeróbką Pamiętnika Powstania Warszawskiego Mirona Białoszewskiego. Płyta jest muzycznie gładka, bez zarzutu – ale to czyni ją zarazem na dłuższą metę nie do przyjęcia. Pomysł wydaje się odruchowy, odtwórczy, a nadto robi krzywdę Białoszewskiemu, szatkując go niczym zaśpiewy suahili. Gdy Pospieszalski robi to na użytek rockowych zgrywów w ramach Voo Voo, to pół biedy, ale tutaj zabija się obezwładniającą siłę Białoszewskiego – ów niepowstrzymany strumień myśli, wrażeń, obserwacji, świadomości, niemalże alkoholowy ciąg opowieści. U Pospieszalskiego jest trochę skandowania i nic z tego nie zapada w pamięć. Kiedy więc zobaczyłem sygnowane przez Pospieszalskiego i Joszka Brodę piosenki Powstania Warszawskiego wykonywane przez dzieci, dałem sobie spokój. Już sam pomysł to jakby zombie-project, patriotyczna mutacja Arki Noego. Pomysł trafiony nie w ten płot co trzeba.
Nieco lepiej ma się projekt muzyczny Gajcy, w ramach którego kilkunastu bardzo różnych wykonawców próbowało dobrać się do tekstów egzystującego w świadomości zbiorowej, ostatnio trochę w cieniu Baczyńskiego, poety Tadeusza Gajcego. Zapada w pamięć Dezerter, Janerka i Agressiva 69, którzy chyba mniej więcej rozumieli, co i po co robią. Chociaż Dezerter koncepcyjnie i aranżacyjnie brzmi trochę jak singiel nienagranej płyty Lao Che. Reszta to raczej wprawki stylistyczne, jak by Gajcego zaśpiewać. Trudno jednak uciec od wrażenia, że to w znacznej mierze realizacja bez specjalnego zapału, bez szalonej miłości, chęci przeniknięcia tekstu i losu. Zero dramatu: chodźcie, zaśpiewajmy, włączmy się ochoczo w ten słuszny projekt.
A przecież byłoby co badać i o czym robić muzykę, może nawet spójną rock-dramę. Gajcy był jedną z głównych postaci grupy twórców skupionych wokół pisma „Sztuka i Naród”, a samo pismo, jego przekaz, trudno nazwać jednoznacznie pozytywnym. W końcu to tam proponowano stworzenie imperium słowiańskiego pod przewodem Polski, które miałoby się przeciwstawić Niemcom i Rosji. Ale czy inne narody chciałyby się dobrowolnie prymatowi jedynie słusznej Polski poddać, i co by było, gdyby jednak nie chciały? Gajcy ginie wraz ze Stroińskim i przed śmiercią pisze wiersz o polskich flaczkach wprost z rynsztoku Kilińskiego. To ten wiersz wykonuje w ciągu kilkudziesięciu sekund zamykających płytę Lech Janerka. Tępa melorecytacja, dudnienie monotonnego basu i wokoło nic, żadnego aranżu, tylko pogłos powtarzający zgłoski ostatniego wiersza Tadeusza, który być może ujrzał, że w płomieniu PW44 pali się ostatecznie jego sen. Być może wrocławski basista próbował zadrwić niepodlegle, po swojemu, z dętej akademii. Równie dobrze w tych poprawnych kawałkach o dużej rozpiętości stylistycznej mogłyby znaleźć się teksty Witkacego, Wata, Tuwima – kogokolwiek, na kogo byłoby aktualne zapotrzebowanie i znalazłby się sponsor.
A jednak komuś udało się rocznicowo zrobić rzecz wiarygodną, obdarzoną niepodległością gestu – to L.U.C. albo Łukasz Rostkowski. Audio-projekt 39/89 Zrozumieć Polskę stworzony został jako etap realizacji widowiska i filmu wykorzystującego najnowsze techniki i motywy, zabawy z soundem i multimediami, ale także żywymi instrumentami. Sam pomysł narracyjny, bliski końcowej refleksji Tomasza Łubieńskiego z jego eseju 1939 zaczęło się we wrześniu, wydaje się bardzo celny. Może nie nowy, ale uzmysławia ciągłość procesu, który rozpoczął się w maju 1939 (słynne przemówienia ministra Józefa Becka o tym, czym jest honor i jaką ma cenę) a zakończył w czerwcu 1989 (no może trochę później, dokładnej daty przecież nikt nie poda). Projekt L.U.C.-a zaczyna się od utworu „Polski Honor”, w który wplecione zostały fragmenty mowy sejmowej Józefa Becka z 5 maja 1939 roku. Z jednej strony słychać entuzjazm tamtej sali sejmowej, ale w tle lamentacyjne śpiewy kogoś, kto już wie, ile z tego honoru zostanie. W „Tribute to Stefan Starzyński” Prezydent Warszawy, zagrzewając lud warszawski do boju, mówi o pomocy, która lada dzień nadejdzie z Anglii, Anglia usłyszy i pomoże. Ale słuchający i narrator wiedzą przecież, że kiedy Starzyński wygłaszał swoje ostatnie przemówienie przez radio, przed zniszczeniem nadajnika na Mokotowie (24 września 1939), od czternastu dni obowiązywały już postanowienia konferencji w Abbeville, na której alianci zadecydowali, że nie będą podejmować żadnych ofensywnych kroków przeciwko Niemcom. I tak L.U.C. prowadzi nas poprzez spiętrzone pogłosy aż do momentu, kiedy insygnia władzy II R.P. wracają na odbudowany Zamek Królewski w Warszawie i trafiają do rąk pierwszego demokratycznego prezydenta R.P. po 1939, czyli Wałęsy Lecha. Słychać w tym projekcie godziny tytanicznej roboty archiwistycznej. Niezwykła jest wyobraźnia dźwiękowa i aranżacyjna dwudziestoparolatka, który gdyby odbył regularne studia muzyczne, pewno pisałby symfonie. Skończył prawo i tworzy inną muzykę, której nie można odmówić kunsztu. Bo to jest kunszt, proszę Państwa. To coś leży na pograniczu sztuk, łączy intuicję dźwiękową i talent narracyjny. Jest tu i prosta opowieść, naiwność, i oscylowanie na granicy patosu – ale w tym chyba tkwi siła tego albumu, nagranego przez chłopaka z rocznika 1981, który pisze od siebie: Musimy pamiętać nie po to, by nienawidzić Rosjan czy Niemców, lecz by poprzez historię uczyć się lepiej decydować o przyszłości, a także by docenić ten piękny bajzel, w którym przyszło nam żyć. Bez złudzeń, bez politykierskiego zadęcia, po prostu. Jakby facet urwał się Lao Che.
3.
Dlaczego bardziej obecna jest w tym nurcie polityki historycznej muzyka, czy też próby wyrazu około muzycznego, a nie poezja czy literatura? Nie mam wątpliwości. Idziemy w stronę emocji i historycznego emocjonalizmu. Bardzo dobrze do tego pasuje muzyka, najlepiej ostra i zdecydowana, czego przykładem ostatni projekt muzyków spod znaku postpunkowego DePress. Album Myśmy Rebelianci to program oparty na piosenkach partyzantów podziemia antykomunistycznego 1944-1953. Teksty literacko nie są i nie mogą być wybitne, bo nie mogą nimi być leśne piosenki ludzi spalonych bez domu – a jednak w tym połączeniu punka i tekstów wyklętych partyzantów tkwi uwodzicielska siła. „Anarchy In the P.R.L.” mogłoby się to nazywać. Muzyka o anarchistycznych korzeniach, wzywająca do obalenia każdego systemu, a z drugiej strony echo żołnierzy walczących jak Funky Koval – sami przeciw wszystkim. Proste, szorstkie brzmienia, proste melodie i takowe teksty. Aż się ciśnie na usta, że dzisiaj partyzant grałby hardcore. Aż ręka szuka spluwy – powiedziałby mój przyjaciel. Płytę kończy – uwaga! – kawałek do słów wiersza Zbigniewa Herberta „Wilki”, i to chyba jeden z najlepiej zagranych i zaśpiewanych kawałków Herberta w ogóle. Stoi za tym charczący fender, podpięty zapewne do Marshalla, robiący ścianę dźwięków jak z germańskiego metalu à la Rammstein. I jakby na przekór zdania z wiersza „Pan Cogito a Pop”: sama idea owszem pociągająca być bogiem to znaczy ciskać gromy […] Kłopot polega na tym że krzyk wymyka się formie.
Ugładzony pop czy jazz – na przykład w wykonaniu kolejnej akademijnej rocznicowej plejady zebranej ostatnio pod patronatem koncernu Agora oraz Karima Martusewicza (Karimski Club) – gorzej przyjmuje słowo Herberta niż dziarskie gitarowe frazowanie DePress. Chociażby wojenny wiersz „Dwie krople” zamienia się w interpretacji Rafała Mohra w głupawą, nadętą, egzaltowaną pościelówkę z romantycznej komedii po polsku. Nie miejsce to i czas, by pastwić się nad tym, co nie wyszło. Projekt Herbert można śmiało ustawić na półce koło projektu Gajcy. Najlepiej gdzieś za drzwiami albo pod sufitem, gdzie się sięga rzadko i w desperacji.
Wracając do siły wyrazu i zaskoczenia poezją Herberta w wersji postpunkowej – może tajemnica tkwi w tym, że szorstki, chropawy rockowy projekt Dziubka bliski jest krzyku, jazgotu i zarazem zbliża się do tego, co wymyka się formie – do losu tych, którzy stawali w szesnastu, pięciu, czternastu przeciwko światu. Być może dlatego Dziubkowi udaje się to, co innym ucieka między palcami. Na granicy krzyku i wrzasku, jakby szturmowego zawołania, wrzawy bitewnej, znajduje właściwą formę – proste riffy i aranż ograniczony do klasycznego zestawu rockowych brzmień.
Tkwi w tym pewien rodzaj oszustwa i uwiedzenia. Piosenka partyzancka musi być prosta i jasna, zagrzewać zziębniętych do dalszego marszu w błocie, budzić po nocy przespanej w deszczu i zimnie. Rzeczywistość 1945-1953 nie była ani prosta, ani jasna. Z obu stron strzelali Polacy. Nie jestem pięknoduchem, nie oczekuję od punkowej kapeli historycznego wykładu racji i różnicowania postaw (bo co innego Łupaszko, Ogień, a co innego generał August Fieldorf Nil). DePress chciało dać zapewne jakiś głos temu, co przez dziesięciolecia milczało.
4.
Zastanawiam się, dlaczego w literaturze uznawanej za poważną, w odróżnieniu od popularnej, rozrywkowej, nie-poważnej, rozmowa o historii, czy chociażby z historią w tle, nie cieszy się popularnością wśród autorów. Jedynym wyjątkiem od reguły jest zapewne kwestia Holocaustu, ale wygasają pomysły na mówienie o nim. Poza tym temat Zagłady zajmuje przede wszystkim starszych autorów. Tych młodszych zaś ani ten, ani żaden inny temat historyczny nie wydaje się pociągać. Nawet jako prototyp powieści, schemat, tło, w którym można by osadzić bohaterów.
Mam na ten temat swoje zdanie. W dzisiejszych czasach w literaturze poważnej za niepoważną uznaje się szeroką wiedzę z zakresu dziejów własnego kraju czy kontynentu, natomiast obciachem jest brak wiedzy o dokonaniach Lacana, Derridy czy Žižka. Wydaje mi się, że tę lekcję historii, historiozofii zapalczywie odpracowuje właśnie literatura nie-poważna, popularna. Projekty jak P50+, antologia opowiadań i wypowiedzi o Polsce za lat pięćdziesiąt czy antologia opowiadań fantastycznych inspirowanych drugą wojną światową, która wyszła kilka lat temu w Fabryce Słów pod tytułem Deszcze Niespokojne, zmusza mnie do pytania: dlaczego w jednej niszy można, a w prozie pisanej serio, próbującej jakoby rzeczy dać słowo, ani się nie chce, ani się udaje?
Jesteśmy w przeddzień wydania powieści Macieja Parowskiego pod tytułem Burza – która pierwotnie miała być filmem i słuchowiskiem. Była już komiksem, w którym w słoneczne, piękne lato tamtego roku wkrada się potężna burza i załamanie pogody. To daje Polsce i Polakom chwilę oddechu, interludium, w którym dzieje świata odmieniają swój bieg. Burza zamienia Polskę w wielkie błoto, a w nim grzęzną niemieckie czołgi, chmury sprawiają, że znika przytłaczająca przewaga Niemców w lotnictwie. Sam Parowski nie ukrywa, że nie podoba mu się obecna Polska. Nie podoba mu się, jak historia obeszła się z jego krajem. Pisząc powieść poczytną i zabawną, w której wiele jest niezwykłych gagów – jak ten, kiedy polscy ułani pocieszają niemieckich lotników płaczących po przegranej wojnie – autor chciał czytelnikom dać odrobinę wytchnienia. A z drugiej strony oddać sprawiedliwość przedwojennej Polsce, która może miała wady, ale była sensownym, logicznie rozwijającym się projektem – co nie zawsze można powiedzieć o III R.P.
Nieco prostsze w swoim wyrazie są dwie powieści Marcina Ciszewskiego, www.1939.com.pl oraz www.1944.com.pl, w których elitarna jednostka GROM wraz z batalionem osadzonym na transporterach Rosomak przychodzi w sukurs polskim wojskom w ich największych klęskach, chociaż nie zmienia to globalnego wyniku wojny. Coś ważnego „przebija się” z tych opowieści – a to Polska właśnie. Nie głupia, nie obrzydłówkowa, ale taka, która ma coś światu do zaoferowania. Na przykład swoją niezwykłą, skomplikowaną, ale zarazem fascynującą opowieść. Historia to przecież znakomicie napisana powieść, pełno w niej zwrotów akcji, wiele wiarygodnych psychologicznie postaci, zakończeń niby znanych, ale czy to ważne, jeśli powieść jest dobrze napisana?
5.
Nie wiem, dlaczego tak mało ostatnio wojennej wrzawy wokół poezji. Ktoś chyba uwierzył, że poeci, literaci są przekupniami, kuglarzami występującymi dla pustych trybun, aby tylko ekwilibrystyka była dobra i koledzy oklaskiwali. Skąd to omdlenie i mdłość idąca poprzez kartki? Być może za zniechęceniem czytelników poezji kryje się, przynajmniej częściowo, konstatacja, że w poezji zamiera wojna na wartości. Brakuje wyrazistych projektów organizujących tę scenę, żywotnych poetyckich dopowiedzeń treści, które innym gatunkom się wymykają. Przez ostatni rok wielkie nadzieje można było wiązać z wystąpieniem pisma neomesjanistycznego „44” i środowiska skupionego wokół manifestu neomesjanistycznego, który odwoływał się wprost do polskiej historii, eksponując w niej te wątki, które są uznawane za przegrane, które są klęską i hekatombą. Ponieść i przetrwać klęskę w tym świecie, by wskazać na jej sens w perspektywie ostatecznej, wiecznej – to pomysł ciekawy (chociaż nie nowy) i przerażający zarazem, w każdym razie, w dzisiejszych warunkach i kontekście historycznym, zmuszający do myślenia. W miejsce krytycyzmu historycznego wprowadza bowiem mistycyzm historyczny, co już w dziejach Polski i literatury polskiej zdarzało się – ale nie w III R.P. I byłby to spójny projekt, gdyby znalazł kontynuację. Tymczasem wydaje się, że pozostanie efemerydą. Miłość wymaga nie tylko duchowego uniesienia, ale także materialnych odpowiedników, uczucia. Wyraz duchowy musi szukać materialnego, dopełniać się w nim. Tymczasem zamiast kolejnego numeru pisma i zapowiadanej od kilkunastu miesięcy antologii poezji neomesjanistycznej, mamy wystąpienia redaktorów pisma w Telewizji Publicznej. Szkoda, bo te wystąpienia znikną ze zbiorowej świadomości, telewizyjny przekaz nie idzie w parze z jego istotnością. Książka zaś zostaje. Redaktorzy „44” to ponoć ludzie Księgi, powinni ufać słowu pisanemu.
Z lewej strony „Krytyka Polityczna” konsekwentnie unika wszystkiego, co może być nośne, głosząc coś w Warszawie i okolicach. To ciekawy, ale może nie taki znowu nieznany paradoks, że nową lewicę tworzy syta materialnie intelektualna śmietanka towarzyska i kilku literackich młodziaków w rodzaju Jasia Kapeli czy Tomasza Pułki, którzy za bardzo nie mieli pomysłu, na co się załapać, więc załapali na to, co było pod ręką. Coś im dopisał do tekstu Stokfiszewski, coś spróbowali dopisać sobie sami i podobno są lewicujący. Tylko co to dzisiaj oznacza? To nie są bojownicy spoza systemu, którzy cokolwiek z nim zrobią. To wytrawni systemowi gracze, których jedynym projektem jest przejąć stery systemu. Żadni to rebelianci z lasów, żadni partyzanci prawdy i wartości. Raczej kunktatorzy i najemni kondotierzy. Czasy się zmieniają – jak mawiał Franz Maurer z Psów – a Pan ciągle jest w komisjach.
Mało kto w tej naszej poezji wystawia nos poza nastroszone piórka wiecznych chłopców i dziewczynek, którzy wierzą (bo to tylko kwestia wiary), że są tacy strasznie samoistni, samizdatni, samowładni. Mało jest niepodległości wobec spraw na P, bo niepodległością nie jest używanie słowa „niepodległość” czy „niezależność” przy ich całkowitym estetycznym podporządkowaniu czystości ideologicznej przekazu. Nie jest też odpowiedzią abnegacja wszelkich wartości, bo wprawdzie można być niepodległym „błotem” czy „bagnem”, ale to także mało wyrazisty projekt artystyczny.
Czy da się dzisiaj mądrze, krytycznie, niepodlegle podejść do Baczyńskiego, Trzebińskiego, Gajcego, Stroińskiego? Nie na klęczkach, ale z szacunkiem, zobaczyć, jak może się współczesny wiersz przeglądać w lustrze tamtej poezji? No tak, ale żeby chcieć przed to lustro podejść, trzeba je najpierw odtworzyć z potrzaskanych kawałków, a po co, skoro tirami przyjeżdżają gotowe sztance jak profile do montażu płyt regipsowych. Ładne, schludne, na miarę. To trudne zadanie w słowie poetyckim – zagrać historią, doświadczeniem opartym o coś więcej niż tylko swoje, własne, zaciszne zakamarki ciała, a zarazem pozostać niepodległym twórcą – przeżyć, nie zostać pożartym. To słowo nie pozwala za bardzo przekłamać, zatuszować, podbarwić gitarowym efektem. Pozwala na ściśle określonych zasadach powędrować bezkarnie w poprzek czasów i zdarzeń, wyprawić się w krainy wyobraźni i wielu znaków (nie mylić z wieloznacznością). Ale każe też płacić za to wysoką cenę.
6.
Niepodległość – czyli wyprowadzenie swojej jakości z tego, co zbiorowe, artystyczna impregnacja na zawłaszczenie, wyjście ze środka i wyznaczenie granic ekstremistom. Jeśli trzeba ją przekraczać, to żeby „walić w ryj” w obronie wartości centralnych, na przykład godności (godności człowieka, ale także i godności słowa – bo słowa tak jak ludzie mają swoje prawa). Wartość centralna to także krytycyzm i racjonalność przy odsunięciu na bok historycznego emocjonalizmu łatwo zamieniającego się w histerię. Władza krytyczna rozumu każe badać rytmy bębnów i melodię piszczałek na paradach i capstrzykach. Zanim się dołączy do akademii „na cześć”, każe ważyć słowo, dodaje smaku nieufności i ironii. To – poza wszystkim – spora wiedza, świadomość, ale także dobra artystyczna robota. Nie wiem, czy dobrą nazwą literatury wspartej na niepodległym geście byłaby „literatura obywatelska”. Ostatecznie chodzi o to, żeby – jak to napisał jakiś geniusz z plutonu regulacji ruchu 2 Korpusu Polskiego pod Monte Cassino – nie być głupim i nie dać się zabić. To wbrew pozorom bardzo trafne i głębokie sformułowanie. I jak mawiał pewien amerykański oficer z powieści Hellera Paragraf 22 – przemyślcie to sobie…
Tekst po raz pierwszy ukazał się w „Arteriach” nr 3(6)/2009 |
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
dnia 12.08.2010 09:19
Przeczytałam z uwagą - szeroko otwartą, jak na moje siły stanowczo za wiele, by jednym tchem zabrać głos w tej wielowątkowej tematyce. Wrócę tu jeszcze. |
dnia 12.08.2010 22:06
Czy nie masz wrażenia, Radosławie, że "zaangażowanie" w lieraturze w większości wypadków jest nieszczere? 60 lat temu we Francji czy Włoszech wypadało komunizować, 40 lat temu wypsdało wierzyć w "pokój" i "wolną miłość", 30 lat temu niecałe wypadało w Polsce angażować się w wojnę polsko-jaruzelską, a obecnie w jednych środowiskach wypada upamiętniać Powstanie Warszawskie, a w innych walczyć z kaczyzmem i wspierać wolny Tybet? Nie wątpię, że istnieją twórcy szczerze w te rzeczy zaangażowani, ale czy nie odnosisz wrażenia, że większość chce się po prostu na coś - jak to sam ująłeś - załapać? |
|
|
|
|
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
|
Pajacyk |
|
|
Logowanie |
|
|
Nie jesteś jeszcze naszym Użytkownikiem? Kilknij TUTAJ żeby się zarejestrować.
Zapomniane hasło? Wyślemy nowe, kliknij TUTAJ.
|
|
|
|
|
|
Aktualności |
|
|
Użytkownicy |
|
|
Gości Online: 29
Brak Użytkowników Online
Zarejestrowanych Użytkowników: 6 439
Nieaktywowani Użytkownicy: 0
Najnowszy Użytkownik: chimi
|
|
|
|
|
|