|
Wojciech Roszkowski - ur. w Białymstoku. Z zamiłowania obserwator rzeczywistości. Laureat ponad stu ogólnopolskich konkursów literackich, w tym prestiżowych, m.in. im. R. Wojaczka (Mikołów), im. H. Poświatowskiej (Częstochowa) im. K. Ratonia (Olkusz), im. W. Broniewskiego (Płock), im. J. Śpiewaka i A. Kamieńskiej (Świdwin), im. C. K. Norwida (Pruszków), im. S. Grochowiaka (Leszno). Publikował w prasie literackiej i antologiach. Autor książki z pogranicza beletrystyki i itinerarium: Tykocin - miasteczko bajeczka (2003), arkusza poetyckiego Odcienie (2008) i tomu wierszy Kulki rtęci (Nagroda Główna w IV Ogólnopolskim Konkursie na Autorską Książkę Literacką - Świdnica 2011).
dziewczyna z perłą. starszy pan próbuje kopiować vermeera
podobno zabrała ją woda, przepowiadały martwe języki
rozsiane nad brzegiem. przesypywał w dzbany piasek i sól
z oczu, wiązał supły na konopnych sznurach, odliczał dni, cykle
księżyca. widziano go potem w czasach morowej
zarazy, wielkich wojen, w gasnących w morzu airbusach.
chyba nie zdawał sobie sprawy, że znaczy więcej niż
mówiące głowy z telewizyjnych wiadomości,
dorota rabczewska,
masoni i cykliści
na welodromie - tam spotkałem staruszka po raz ostatni. przed wyjazdem
z miasteczka malował wiele kobiet, a one, wędrowne sokoły bez obrączek,
znikały w dymie dyskotek. wieczorami zostawali we dwoje.
bez pośpiechu rozkładał płótno, czaił się za plecami, aż dziewczyna
odwróci głowę i pokaże obie perły. scałowywał je wtedy z płatków
uszu, krople olejnej farby ściekały mu na tors. stygły w bieliźnie po córce.
uniwersum
to kończy się opadaniem ciała i plamami
następnego dnia znowu wracamy nago ze szkoły,
skanowani na pasach przez smugi światła
biegnące za mostek skuty lodem, w sklepienia
krzyżowo-żebrowe, w czerwień ścian katedry.
przed tunelem powinnaś podać mi rękę
próbuję szukać cię w rozbitych witrażach.
przestrzeń kurczy się do rozmiarów bocznej
nawy, kaplicy, wnętrza metalowej szuflady:
krótki flesz, kartka z napisem jane doe u palca.
to kończy się opadaniem ciała i plamami
każdego ranka, w chwilę po tym, jak niewidome
madonny każą mi całować zimne stopy.
rozpoznawanie zapachów
przez czarne klify, przez rzeki bez mostu,
wędrujesz we mnie.
fernando pessoa
dopóki nasze kobiety krwawią w piasek, w kocie
kuwety, podlewają miejsca, gdzie nic nie wyrośnie,
to dobrze. tak właśnie ściele się ugór, wydmy
z popiołem w środku. nie znam tu nikogo. dach mojego
domu jest grafitową płachtą z worków na zwłoki.
oddychamy przez niewielki prześwit. spróbuj,
możesz wysunąć palec. smętne są pieśni w lizbonie,
wleczone w szpary między żebrami przez zadymione okna
tawerny. saudade, saudade skrapla powietrze, żłobi wstęgi fal.
tym właśnie przenika fado: zmęczeniem oceanu,
postrzępioną sierścią, odcieniem jodyny. jest wiele ulic i placów,
gdzie kamienie ścierają blizny, stare tatuaże, także ciebie.
a nad ranem toną w rdzy. podmiejskie kolejki, czerwonawe
pięty dziewczyn, wysuszone dłonie kobiet - wirujący
korowód. i niech pachnie nam safian, i niech płynie fado: kirem,
z ptakami na uwięzi, rybami. w smaku młodych piersi. w czymkolwiek.
rewers
pamięci camille claudel
popatrz, za muchówkami zniżają lot jaskółki,
zupełnie jak wtedy.
*
dni były dłuższe. fale rzeźbiły linię, gdy pozowałaś rodinowi.
wdzierały się w brzeg, a nocą obumierało w tobie dziecko.
niebawem przełamią klif, który pochyli się nad zatoką,
wraz z nim topiel skryje marmurowe postacie;
to, co stało się obce. i tylko ostatni
listek koniczyny, starty na proszek, odpływ uniesie w sen,
przez bramy psychiatryka w montfavet.
*
odpocznij, camille. ognie świętego elma podobno
przynoszą żeglarzom szczęście, oznaczają maszty.
między niebem a niebem
ta osoba młoda i piękna, którą obiecałem
był innym razem uważać i widzieć, nagle
umarła w nocy.
cyprian kamil norwid
/lipiec. epizod/
chichot w zbożu, ziarna strącane za pasek.
połyskująca w słońcu klamra uwalnia
zające. mkną blade i gładkie skórki odbijane
od muru martwego ewangelickiego cmentarza.
tego dnia usłyszałem puls neurastenicznej melodii,
kłosy pochylały się jak cykady w roju, wiatr
od łąk tłumił szelest kartki z wróżbą, puszki
pandory ze złotym rogiem, w kieszeni jasnobłękitnych
jeansów. przeczytam ją kilka miesięcy później.
luiza, nie domyślasz się jeszcze, że nie jestem ostatnim
facetem, z którym chcesz przejść przez życie.
/piętra. wysokość względna/
wcześniej, znacznie wcześniej,
zapomniany dziś cmentarz wśród lip nurza się w kwiecie
wieku. dziadek wykuwa oskardem przestrzeń dla kolejnych
pokoleń, skrzynie łączy warstwa lepkiej gliny, cienki woal,
intymna więź tkanek. wątłe zrazu
korzenie drzew snują pajęczynę, a gdy po latach zabraknie
soków, upomną się o swoje, pójdą w drugą stronę, przez parkan,
leśny pagórek i niedomknięte okno na poddaszu naszego domu.
wplotą się w rozrzucone na poduszce włosy.
zanim o świcie mgła spowije dachy, zgęstnieją chmury,
w innym miejscu mojra przetnie jedną z nitek.
/za horyzontem przeglądam się w szybach/
a jeśli czas i przypadek rządzi wszystkim?* kartka wciąż pachnie
chemią, w tle biel wykrochmalonych fartuchów.
wiesz, luiza, znajdę go pod kamieniem, pośród pnączy
w ogrodach hesperyd, jeśli trzeba przejdę siedem kręgów.
drzewo i dom, magazyn na peryferiach kolejnego miasta.
synku, mam ciebie tylko przez chwilę, a ty mnie przez wszystkie
znaki zodiaku, rok po roku na każdym niebie.
tak cicho, jakby cię wcale nie było. wtapiasz się w odcienie szarości,
półmrok między hałdami węgla i śniegu.
* - kohelet 9, 11.
|
|