Lucynie i Jurkowi Borowczykom
Dopiero teraz widzę: źdźbła trawy na rzece
i pośrodku rzeki porzucone płuca
martwe kołysane przez wiatr
ten sam los ustala się w cichym przymierzu
powietrza i wody pod spękanym słońcem
mój Pan mnie przywrócił do życia
wstań Łazarzu wstańcie gnijące wnętrzności
to co uszło z ciebie niech przejrzy się w tobie
albowiem dystans jest sprawcą zmian
jak gospodarz krążący przy domu są moje oczy
zdziwione patrzą na izbę w płomieniach
były tam a nic nie dostrzegły
musisz wyjść i wrócić - nie da się inaczej
musisz wyjść choć słodko wiją się godziny:
sen narcyza w bujanym fotelu
i wychodzi dusza na późne spotkanie
pokrop mnie hizopem a czystym się stanę
obmyj mnie a ponad śnieg wybieleję
noc w noc z łaski Pana w podwodnej stanicy
w żebrach świątyni spłowiałej od wiatru
będę śpiewał Jemu pieśń nową
bo właśnie tam pod powierzchnią dojrzewa miłość
zbolały krzyż się odciska na śliskich kamieniach
wzbierają fale nad brzegiem
gdzie były moje uszy: nie w słońcu lecz w wirze
hartuje się oddech - droga na muliste dno
nieustanny balans w ciemności
krok po kroku jak matka która rodzi życie
jak zakonnik znużony zbyt długą modlitwą
przyj nie odwracaj się wstecz
tutaj jestem: źródło przebija spod ziemi
płuca powietrze pompują do tętnic
co miało się dokonać - dokonało się
Dodane przez admin
dnia 01.01.1970 00:00 ˇ
1473 Czytań ·
|