A nie mówiłem: życie bierze nas
W cudzysłów i spycha na margines.
Nic dziwnego, anarchiści napierają
Na ambasady, palą flagi, rozwieszają
Transparenty z napisami Fuck all limits,
let’s take off..., i nic specjalnie z tego
Nie wynika. Do czasu, bo właśnie ktoś
Obdarzył nas bezgranicznym zaufaniem
I dał wolną rękę. Opuszczamy to miasto
Bez uciekania się do podstępnych kombinacji.
Zajmujemy pierwszy z brzegu ogrzewany
Przedział. Mówimy tylko tyle, ile potrafi
Przejść nam przez gardła. Potem wysiadamy.
Węszymy jak psy celników pokonując
Najdogodniejszym skrótem dystans pomiędzy
Stacją a wyziębionym mieszkaniem. Wszystko
Wraca do normy zaledwie po paru godzinach.
Można spokojnie zejść z rusztowań,
Jakie ustawiliśmy sobie w celu uzyskania
Korzystniejszego zasięgu. Kikuty gałęzi
Kołyszą się jak dłonie splecione podczas
Meksykańskiej fali. Antenowe przewody uderzają
O gzymsy. Czy właśnie tak to sobie wyobrażałeś,
Amigo? Spójrz na smutne oczy proletariuszy,
Na te ich pociągnięte woskiem twarze.
To się nazywa mieć przerypane. Samotność
Nie omija klasy robotniczej. Lepi się
Do wszystkiego jak zużyta balonówka,
A my brniemy zanurzeni po kolana w śniegu
Zerkając na znikający w ciemnościach
Ogon pociągu. Niezauważeni zrzucamy
Balast zbędnych detali: biletów, słów,
Rękawiczek, higienicznych chusteczek,
Pozostałych drobiazgów. I nic innego
Nie wymaga już skrupulatnej segregacji,
Bo oto wychodzi na jaw, że nasze życie
Smakuje jak odgrzany w mikrofalówce obiad,
Jak srebrny weselny tort lub bożo-
Narodzeniowa choinka, w kaskadzie łez.
Dodane przez admin
dnia 01.01.1970 00:00 ˇ
1423 Czytań ·
|