Obleczony w całun bluszczu zapuszczony cmentarz milczał.
Tłusty puszczyk zachichotał w tujach, jakby był na haju.
Ale co tak trze się w trawie, nie zapytasz tu tubylca;
gdy się prószy pył księżyca, włosy w uszach dęba stają.
Nagle we mgle obła zjawa wpełzła na kaplicy okap,
aż dreszcz przeszedł w poprzek krzyża, a strach w przykry pot się skroplił.
Martwy chrust zatrzeszczał w mroku albo szkielet zaklekotał;
nogi drżały porażone, grzbiet zesztywniał całkiem mokry.
Niemy anioł z alabastru skrzepłe skrzydła wolno otwarł
i pofrunął na zgrabiały konar grabu nad grobami.
Zbladły lica marmurowym śniętym świętym na głos poczwar
dochodzący z głębi czerni; nawet wartki wicher zamilkł.
Przybywały ciarki znikąd, rozsypały się na plecach;
duchy dwa lub duchów hufiec hucznie hulał po alejach.
Zazgrzytały żuchwy czaszek, aż z grobowców gruz poleciał.
Tylko wampir smętnie mamlał, bo nic od miesiąca nie jadł.
Lęk jak mrówki wciąż się mnożył, od goleni i od kolan
sięgał aż do czubka głowy po kapelusz z czaplim piórem.
Było wybrać dłuższą drogę i do domu gnać przez pola
zamiast skrótem, bo tu możesz, zmorze i upiorom ulec.
Gdy uciekasz pot ci cieknie, coś ze ścieżki ściąga w ciemność,
w ciszy słyszysz tętent tętna, gdyś w galopie już pod bramą.
Kiedy znajdziesz się za płotem, woń poczujesz nieprzyjemną,
bowiem ciarki masz pod skórą. Dobrze im tam, więc zostaną.
|