Stada chmur, brudne strzępy zużytej ligniny
opatrunku na ranie. Różowe o świcie,
zalegały nad parkiem. Wydawał się inny,
czekał na coś skupiony i zapragnął milczeć.
Skulony łachman ciała ciągle czerniał w krzewach.
Otaczały go wiotkie ramiona gałęzi,
by o białą twarz dziecka lekko się ocierać
i od duszy dziewczynki, ostry wiatr odpędzić.
Zostały ślady butów na wilgotnym śniegu,
duże i zamaszyste dowody na zbrodnię.
Ale zło pozostało, dalej nie pobiegło,
przyczaiło się w cieniu i czeka, wciąż głodne.
Przybyli obcy ludzie, wyznaczyli taśmą,
granicę mrocznej strefy nocnej tajemnicy.
Drzewa stały znużone, nie potrafiąc zasnąć.
Próbowały, bez końca, znaki w śniegu liczyć.
|