Nikt nie wie kiedy wyszła, było gdzieś nad ranem
utopionym w ciemnościach zziębniętej jesieni.
Dym z komina kotłowni wisiał mgłą lub anioł
proporcami swych skrzydeł nad miastem się bielił.
Gdy zniknęła nikogo nie było w pobliżu,
pobladły kamienice w sąsiedniej uliczce.
Chociaż ciemne ich okna, przecież wszystko widzą
lecz cupnęły lękliwie i wolały milczeć.
W kubku został ornament ciemnego osadu
po wypitej herbacie, a dom opustoszał.
Na chodniku błyszczącym nieskalaną szadzią
w kręgu lampy ulicznej wiatr się snuł jak kloszard.
Ile dni dotąd zgasło, ile przeszło godzin
czekania na wiadomość albo zmartwychwstanie?
Echo kroków ucichło. Choć nikt nie nadchodził,
wciąż paliło się światło, bo tliła się pamięć.
|