Na cmentarzu komunalnym o szarej godzinie
strasznie jest, bo cienie łażą wśród mogił stadami.
Jakaś zmora pośród ścieżek, kolebiąc się płynie,
a jej widok tak okropny, że i puszczyk zamilkł.
Oto ona. Wredna Basia. Upiór miejskich mogił.
Zawsze krąży o tej porze, a przybywa znikąd.
Czernią tuje przerażone, nawet kruk uchodzi.
Mokra ziemia się zapada, marszczy się lastriko.
Skąd się wzięła upiorzyca o włosach z pajęczyn
i z kosmatych, muszych nóżek, trefionych przez wicher?
To przekleństwo grodu soli. Sekret wiatr wyjęczy,
gdy w ciemnościach listopada, miasto zaśnie ciche.
Nieśmiertelny cień megiery, bo o niej legenda,
cholernicy, której nawet kostucha unika,
nad wieczorem, pośród grobów niezmiennie się szwenda,
żeby paląc jakieś zioła, dziwne płyny łykać.
Bóg jej nie chce, nawet piekło rygluje swe bramy,
kiedy zmora pragnie odejść i zaznać wieczności,
więc nie pójdzie i zostanie w swoim śnie pijanym,
by jak zawsze, przy grobowcach nocne leże mościć.
Strzeż się siostro! Strzeż się bracie! Kiedy cień wyskoczy
zza nagrobka i zaskrzeczy: daj pan coś na piwo.
Rzuć drobniaki wstrętnej jędzy i nie patrz jej w oczy.
Uciekając, dziękuj Panu, żeś uszedł stąd żywo.
|