Grzyb rozlany na gnatach powalonych jodeł
wolno sycił się próchnem mnożąc śliski całun.
Zwierzę tutaj nie wejdzie, bo lęka się podejść
do chłodnej ściany mroku. Zbyt wiele zostało
starych kości w okopach z czasów dawnej wojny,
a choć trwa gęsta cisza, las wciąż niespokojny.
Każdy krok jest niepewny. Strzelają gałęzie
pod stopami, budzone z długiego letargu.
Pająk nitkę wypuszcza i wiotką sieć przędzie
na znak, że w okolicy nie wszystko umarło.
Ukryty w pajęczynie zostanie na straży
trupów muszek, gdyż odejść stąd się nie odważy.
Tu nie pachnie żywica, tylko odór pleśni
wisi mętnym oparem gnijącej wilgoci.
Czasem gałąź lub szyszka zmąci spokój leśny,
gdy znienacka upadnie jak spóźniony pocisk.
Potem wróci milczenie odchodzących godzin,
bowiem ziemia umarła, nic już nie urodzi.
Kretowisko wypluło blaszaną plakietkę,
gdy słońce odsłaniało w górze żółtą tarczę,
która na dół nie spojrzy, przekroczyć nie zechce
zakazanej granicy tego, co umarłe.
Rdza i czas trawi resztki, duchy pozostaną.
Do końca obok siebie: sacrum i profanum.
|