Prawie truposz, na szczudłach wychudłych goleni,
ciężko rusza harmoszką spracowanych żeber.
Krzywym kijem podparty, cień rzuca za siebie
i czeka, kiedy przyjdzie z kostuchą się żenić.
Doktor o ptasim dziobie snuje się po chatach,
lecz dzieci w nich nie płaczą i jeść nie wołają.
Na glinianych talerzach przędzie nici pająk
i przejrzyste całuny dla muszek wyplata.
Diabeł siedzi na wieży. Smętnie fajką kadząc,
patrzy, jak głodne ptaki kołują nad miastem,
któremu mury z cegły nie są już zbyt ciasne.
Liczy krzyże na ścianach, nabazgrane sadzą.
Bo przybyła Panienka, żwawa i wesoła,
czarne ziarno wysiała. Gdy nadeszły żniwa,
plon zebrała spod kosy. A gdzie teraz bywa,
wie tylko bies, rozparty na szczycie kościoła.
Bywaj, grodzie! Na wozach uchodzą mieszkańcy,
i znikają za lasem, z naiwną nadzieją,
że losu sióstr i braci, może nie podzielą,
lecz za nimi podąża Panna Śmierć i tańczy.
|