Mokradła czujnie drzemią, trawiąc i bulgocząc,
w oparach ciężkiej woni nienazwanych roślin,
wijących się przy krzewach, które całkiem poschły,
zatrute dawno temu oślizłą wilgocią.
Południe pali ogniem lipcowego pieca,
szeleszczą suche rózgi płowego sitowia.
Nad kępą lekko tańczy zabłąkany owad.
Potrącił pajęczynę i w światło odleciał.
Duch bagien jest zmęczony. Gdzie woda głęboka,
pełna mrocznych tajemnic mulistej topieli,
ciszą wiecznej ciemności posłanie wyścieli,
na spoczynek dla siebie i pogańskich ofiar.
Powróci chłodną nocą o deszczowej porze.
Obudzi stare wiedźmy z przydennej czeluści,
gałęzie drzew nad wodą do tańca wypuści.
Odmieni okolicę, bo siebie nie może.
Odżyją słowa zaklęć niesione przez wicher,
spisane czarnym torfem, chmurami i zimnem.
Nawet ścieżki nad brzegiem, wydadzą się inne;
urok zniknie nad ranem - pójdzie tam, skąd przyszedł.
|