Cień wieczora przymarzał, skulony za drzwiami,
dzisiaj nie czas na gości. Deszczowy listopad
cały dzień wystukiwał do okien, lecz zamilkł,
gdy mgła poszła przez ciemność - zimna i wilgotna.
Parowały łachmany pomarszczonej ziemi,
ogrzewanej oddechem butwiejących liści,
gotowej w twardy kamień niedługo się zmienić,
by lodowym kryształem brudną skórę czyścić.
Ale jeszcze nie teraz, kiedy grząskim łajnem
woń gnijących owoców, pełznąc po omacku,
oplatała pnie w sadzie, żywe i umarłe,
przesiąkała pod progiem i nie dała zasnąć.
Nie wpuścimy do kuchni chłodnego przybłędy,
póki ogień buzuje w żeliwnym piecyku.
Nie zadusi płomieni, jego trud daremny.
Niech gawronim zaprzęgiem pofrunie - donikąd.
|