Deszcz drobniakami ciskał na odczepne
ostatkom chłodów krótkiego przedwiośnia.
Zrzuciwszy brzemię, odfrunęły lekkie,
pierzaste chmury, bo nie chciały zostać.
Zębate płoty schły na ciepłym wietrze,
hojnie siejącym polny afrodyzjak
na bez kwitnący i ogrodu przestrzeń,
gdzie trawa w jasnych promieniach zabłysła.
Dojrzała cisza przedwieczornej sjesty,
słońce, jak ważka, tańczyło na szybach,
malując drogę wiodącą w czas przeszły,
na której taśmie tylko cienie widać.
Znów nikt nie zajrzał przez otwarte okno,
zegar wciąż gadał w monotonnym rytmie.
Zamykasz oczy i wiesz, że samotność
najbardziej boli, kiedy maj zakwitnie.
|