wśród chłodnej ciszy rwanej krzykiem ptaków
płynął różaniec ociemniałych godzin
w nieustającej pielgrzymce na Zachód
żeby się jutro bliźniaczo odrodzić
słońce wspinało się bardzo niemrawo
po skórce chleba na kuchennym blacie
po brudnym kubku z niedopitą kawą
ciągle tak samo i nigdy inaczej
za oknem światło jaśniało pomału
blask plamił drzewa jak złocisty olej
i przeskakiwał z gałęzi na gałąź
jakby wciąż szukał pośród innych swojej
staccato kroków zbudziło trotuar
nerwowym rytmem szyfrowanych wieści
przeczytam wszystkie bowiem przecież któraś
może być dla mnie jeśli się poszczęści
|