Chmury, spite oparem wielkomiejskich pomyj,
zmarszczyły fałdy brzuchów nad pustą równiną.
Zbyt ciężkie mając cielska, by dalej popłynąć,
wypięły grube zady Panu Bogu w okno,
lecz On tego nie dostrzegł, ciągle zamyślony,
pewnie znowu pozwoli chłodnej ziemi zmoknąć.
Beton ciągnął się pasem prawie za horyzont,
poznaczony cyframi, jak szyfry dla kogoś,
kto się wkrótce pojawi i pójdzie tą drogą.
Jednak nikt nie nadchodził, a niebo, już nocne,
milczało, żadnych znaków na dole nie widząc,
albo wśród rzędów świateł, nie chciało ich dostrzec.
Przybyło mętnej wody po ostatnich deszczach,
w kałużach powleczonych metaliczną aurą,
płynącą z drzwi wartowni na przestrzeń, wymarłą.
Strażnicy gdzieś przepadli, bo nie chcieli czekać,
gdy po mgłach nad łąkami jasna postać zeszła
i ruszyła przez pola poszukać człowieka.
|