Maya była dla mnie zawsze
smakowitym kąskiem.
Więc z każdą nową frazą
pochłaniałem ją bardziej łapczywie
trawiąc powoli każde ładne słowo.
Z rana, w trawie, cała w rosie
znakomita była na surowo.
Maya zwykła krewetkami
karmić moje wątłe ciało.
myśli zaś powoli zanurzała
w szafranowym sosie.
Precyzyjny instrument-
miarę smaku czyniąc z warg
wzmocnionych butelką rose.
Pośród kuchennych dupereli
powoli sączy się rozmowa.
Lecz nikt naprawdę w pełni się nie dowie
ileż wspomnień, smaków i zapachów
w tak wiele doznań może zmieścić
opowieść o ingrediencyjnej treści.
Maya nauczyła mnie odróżniać
twardą od miękkiej wanilii
celebrować te momenty
kiedy lód sypie się do szklanki
aby utrwalić w pamięci kształt chwili.
A ja zanurzając się w łyk koniaku
uczyłem się cierpliwie
odkrywać w dawnych przepisach
nieskończone poematy smaku
jeszcze surowe
jeszcze nieopierzone,
jeszcze nieprzemieszane
jeszcze nieprzetarte
i zapamiętać
(z każdym łykiem koniaku)
że więcej były warte
niż Konstantego opowieść o babce wielkanocnej
co ponoć nieskończoność w sobie mieści zapachów...
Cóż,
pewnie nic nie wypełni mi Mayi matczynych piersi braku
(a także smaku mleka w piersiach innych z koronczarek)
Pozostawionych w znojnym trudzie zacierania w pamięci.
Kolejnych niezdobytych szczytów.
Dodane przez Janusz Gierucki
dnia 25.06.2016 02:29 ˇ
9 Komentarzy ·
737 Czytań ·
|